Roque przysłuchiwał się kłótni dwóch psów wracających z patrolu, wylegując się w kącie kwatery głównej zakopany w liczne ciepłe okrycia. Na ogół podczas drzemki nie przykładał zbyt wielkiej uwagi do otoczenia, jednak tym razem samce były tak głośne, że nie dało się ich nie słyszeć. Ignorowanie ich było po prostu zbyt trudne. O ile się nie mylił, poszło o jakiś konflikt na granicy z Louvre. Pies z tamtego gangu wtargnął na tereny Élysée w pogoni za zdobyczą. Dwójka młodziaków zamiast odstraszyć intruza, wdała się z nim w walkę, i nie przestali atakować nawet wtedy, gdy obcy samiec uciekał do swojej dzielnicy. Roque w milczeniu przyglądał się rozhisteryzowanym wyrostkom. Tak jak przeczuwał, gdy tylko wieści dotarły do Cargo, ta pojawiła się tuż przed jego nosem i krótkim warknięciem nakazała wstać.
- Zajmij się tym.
- Jak sobie życzysz.
Boerboel zwlókł się ociężale ze swojego legowiska. Miał nadzieję na przynajmniej półgodzinny odpoczynek. Zajrzał do swojego osobistego wiadra w poszukiwaniu wody. Niestety znalazł jedynie zbrązowiały, gnijący liść, przygnany tu przez wiatr i kilka innych niezidentyfikowanych śmieci. Żołądek również dopominał się o swoje głośnym burczeniem. Roque ostatnio postanowił nieco przytyć, by na zimę nie zamarznąć na śmierć.
Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu kogoś, kto właśnie niósłby jakiegoś ptaka czy szczura, a najlepiej kilka. Nikogo nie było w pobliżu, oprócz wciąż kłócących się dwóch młodzieniaszków.
Roque podszedł wolnym krokiem bliżej. Nie chciał marmować energii na jakieś głupkowate szczeniaki. Samce zamilkły, gdy tylko zobaczyły, że zmierza w ich stronę. Boerboel popchnął łapą pierwszego w stronę swojego "gabinetu".
- Zapraszam do mojego królestwa, bohaterze.
Drugi posłusznie podreptał za nimi.
Roque w ciszy przygotowywał uspokajające zioła. Denerwowały go krzyki, a pacjenci powinni siedzieć spokojnie, gdy będzie oglądał ich rany.
Wyszedł na chwilę z legowiska, schylając się przed zasłaniającą wejście tkaniną i poszedł prosto do zbiorników z wodą, które magazynowali inni. Bez ceregieli złapał pierwszą lepszą plastikową miskę z wyszczerbionym brzegiem i zaniósł do siebie. Jeśli właściciel miał jakieś wątpliwości, czy powinien "podzielić się" z medykiem, Roque stanowczo rozwiał je.
- Sąsiedzie, wybacz najście, pilnie potrzebuję tej wody, by ukoić ból mych podopiecznych.
Balansując z miską tak, by nie wylać wody, powoli zbliżał się do celu. Po drodze rzucił mu się w oczy rudy pies krążący po kwaterze, zagadujący jakieś pojedyńcze osoby. Czy widział kiedyś tego samca? Był pewny, że tak, jednak jednocześnie nie potrafił sobie przypomnieć żadnych informacji, które posiadałby na jego temat. Dołączył jakiś czas temu, to fakt, jednak Roque ostatnimi czasy małą część swojego dnia poświęcał życiu towarzyskiemu.
Odsunął materiał barkiem i postawił miskę w miejscu, gdzie było najmniejsze prawdopodobieństwa, że ktoś ją potrąci i wyleje. Szybko dokonał oględzin powierzchownych ran i zaczął przemywać je wodą, czyszcząc z zanieczyszczeń. Zaaplikował okłady i polecił psom unikać przekręcania się z boku na bok. Zostawił ich w lecznicy i wyszedł, by poszukać obiadu.
- Um... Przepraszam, byłbyś może zainteresowany wypadem do Palais-Bourbon lub Louvre? - Stanął oko w oko z rudym psem. A właściwie.prawie, bo samiec patrzył nieco poniżej jego linii wzroku, na klatkę piersiową. Czyżby nie widział? - Szukam kogoś, kto chciałby się tam ze mną wybrać.
- Szanowny pan mnie chyba z kimś pomylił. - Roque uśmiechnął się krótko, po czym wyminął psa, rozglądając się za jedzeniem. Coke właśnie wracała z polowania. - Coke, byłabyś tak uprzejma i oddała mi te trzy gołębię? Mam aż dwóch poturbowanych głodnych pacjentów. Pogryźli się z jakimś narwanym myśliwym z Louvre, uwierzyłabyś? Tak, tyle wystarczy. Dziękuję...
- Jestem pewien, że nie. Jesteś Roque, tak? - Pies nie dawał za wygraną, podążając za molosem. - Powiedziano mi, że często uczestniczysz w takich wyprawach, a nawet im przewodzisz.
- Musieli się pomylić. - Wymamrotał Roque, z trudem utrzymując trzy ptaki w pysku. Jedzenie nadciąga. Trudno mu było się nie ślinić, gdy w brzuchu burczało coraz głośniej. - Jestem medykiem. Pan wybaczy, muszę wracać do obowiązków.
Zaszył się w jakimś słabo widocznym miejscu, by nie prowokować swoim pożeraniem gołębi "dla pacjentów" na widoku. Choć większość wiedziała o tym, że Roque lubi sobie wymusić na kimś odstąpienie zdobyczy czy innych rzeczy, nikt nigdy nie postanowił bronić swojego łupu czy miski z wodą. Głównie dlatego, że rzadko było wiadomo, kiedy molos kłamie a kiedy mówi prawdę. Oblizał się, krusząc kości skrzydeł. To były wyjątkowo smaczne sztuki. Starannie po sobie posprzątał. Wtedy właśnie zjawiła się Cargo.
- Tamten pies z Louvre... Podobno leży gdzieś na naszym terenie, przy samej granicy. Idź po niego zanim go znajdą. Wylecz na tyle, żeby mógł chodzić. Niepotrzebny nam w tym momencie odwet, musimy przygotować się do zimy. W takiej temperaturze długo nie pociągnie.
- Do usług, jak zwykle...
Roque westchnął, przymykając oczy. Rzeczywiście, robiło się chłodno. Z jego pyska wyleciał obłoczek białej pary. Wzdrygnął się na myśl o opuszczaniu kwatery. Nie miał ochoty nigdzie iść. Poza tym, jak ma znaleźć obcego psa, który mógł ukryć się gdziekolwiek? Wypytał dwójkę samców, którzy opisali mu okolicę, w której doszło do walki. To jednak za mało. Ktoś musiał odnaleźć rannego wśród ulic i tysięcy innych zapachów. Potrzebował tropiciela.
Kichnął? :>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz