Roque przysłuchiwał się kłótni dwóch psów wracających z patrolu, wylegując się w kącie kwatery głównej zakopany w liczne ciepłe okrycia. Na ogół podczas drzemki nie przykładał zbyt wielkiej uwagi do otoczenia, jednak tym razem samce były tak głośne, że nie dało się ich nie słyszeć. Ignorowanie ich było po prostu zbyt trudne. O ile się nie mylił, poszło o jakiś konflikt na granicy z Louvre. Pies z tamtego gangu wtargnął na tereny Élysée w pogoni za zdobyczą. Dwójka młodziaków zamiast odstraszyć intruza, wdała się z nim w walkę, i nie przestali atakować nawet wtedy, gdy obcy samiec uciekał do swojej dzielnicy. Roque w milczeniu przyglądał się rozhisteryzowanym wyrostkom. Tak jak przeczuwał, gdy tylko wieści dotarły do Cargo, ta pojawiła się tuż przed jego nosem i krótkim warknięciem nakazała wstać.
- Zajmij się tym.
- Jak sobie życzysz.
Boerboel zwlókł się ociężale ze swojego legowiska. Miał nadzieję na przynajmniej półgodzinny odpoczynek. Zajrzał do swojego osobistego wiadra w poszukiwaniu wody. Niestety znalazł jedynie zbrązowiały, gnijący liść, przygnany tu przez wiatr i kilka innych niezidentyfikowanych śmieci. Żołądek również dopominał się o swoje głośnym burczeniem. Roque ostatnio postanowił nieco przytyć, by na zimę nie zamarznąć na śmierć.
Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu kogoś, kto właśnie niósłby jakiegoś ptaka czy szczura, a najlepiej kilka. Nikogo nie było w pobliżu, oprócz wciąż kłócących się dwóch młodzieniaszków.
Roque podszedł wolnym krokiem bliżej. Nie chciał marmować energii na jakieś głupkowate szczeniaki. Samce zamilkły, gdy tylko zobaczyły, że zmierza w ich stronę. Boerboel popchnął łapą pierwszego w stronę swojego "gabinetu".
- Zapraszam do mojego królestwa, bohaterze.
Drugi posłusznie podreptał za nimi.
Roque w ciszy przygotowywał uspokajające zioła. Denerwowały go krzyki, a pacjenci powinni siedzieć spokojnie, gdy będzie oglądał ich rany.
Wyszedł na chwilę z legowiska, schylając się przed zasłaniającą wejście tkaniną i poszedł prosto do zbiorników z wodą, które magazynowali inni. Bez ceregieli złapał pierwszą lepszą plastikową miskę z wyszczerbionym brzegiem i zaniósł do siebie. Jeśli właściciel miał jakieś wątpliwości, czy powinien "podzielić się" z medykiem, Roque stanowczo rozwiał je.
- Sąsiedzie, wybacz najście, pilnie potrzebuję tej wody, by ukoić ból mych podopiecznych.
Balansując z miską tak, by nie wylać wody, powoli zbliżał się do celu. Po drodze rzucił mu się w oczy rudy pies krążący po kwaterze, zagadujący jakieś pojedyńcze osoby. Czy widział kiedyś tego samca? Był pewny, że tak, jednak jednocześnie nie potrafił sobie przypomnieć żadnych informacji, które posiadałby na jego temat. Dołączył jakiś czas temu, to fakt, jednak Roque ostatnimi czasy małą część swojego dnia poświęcał życiu towarzyskiemu.
Odsunął materiał barkiem i postawił miskę w miejscu, gdzie było najmniejsze prawdopodobieństwa, że ktoś ją potrąci i wyleje. Szybko dokonał oględzin powierzchownych ran i zaczął przemywać je wodą, czyszcząc z zanieczyszczeń. Zaaplikował okłady i polecił psom unikać przekręcania się z boku na bok. Zostawił ich w lecznicy i wyszedł, by poszukać obiadu.
- Um... Przepraszam, byłbyś może zainteresowany wypadem do Palais-Bourbon lub Louvre? - Stanął oko w oko z rudym psem. A właściwie.prawie, bo samiec patrzył nieco poniżej jego linii wzroku, na klatkę piersiową. Czyżby nie widział? - Szukam kogoś, kto chciałby się tam ze mną wybrać.
- Szanowny pan mnie chyba z kimś pomylił. - Roque uśmiechnął się krótko, po czym wyminął psa, rozglądając się za jedzeniem. Coke właśnie wracała z polowania. - Coke, byłabyś tak uprzejma i oddała mi te trzy gołębię? Mam aż dwóch poturbowanych głodnych pacjentów. Pogryźli się z jakimś narwanym myśliwym z Louvre, uwierzyłabyś? Tak, tyle wystarczy. Dziękuję...
- Jestem pewien, że nie. Jesteś Roque, tak? - Pies nie dawał za wygraną, podążając za molosem. - Powiedziano mi, że często uczestniczysz w takich wyprawach, a nawet im przewodzisz.
- Musieli się pomylić. - Wymamrotał Roque, z trudem utrzymując trzy ptaki w pysku. Jedzenie nadciąga. Trudno mu było się nie ślinić, gdy w brzuchu burczało coraz głośniej. - Jestem medykiem. Pan wybaczy, muszę wracać do obowiązków.
Zaszył się w jakimś słabo widocznym miejscu, by nie prowokować swoim pożeraniem gołębi "dla pacjentów" na widoku. Choć większość wiedziała o tym, że Roque lubi sobie wymusić na kimś odstąpienie zdobyczy czy innych rzeczy, nikt nigdy nie postanowił bronić swojego łupu czy miski z wodą. Głównie dlatego, że rzadko było wiadomo, kiedy molos kłamie a kiedy mówi prawdę. Oblizał się, krusząc kości skrzydeł. To były wyjątkowo smaczne sztuki. Starannie po sobie posprzątał. Wtedy właśnie zjawiła się Cargo.
- Tamten pies z Louvre... Podobno leży gdzieś na naszym terenie, przy samej granicy. Idź po niego zanim go znajdą. Wylecz na tyle, żeby mógł chodzić. Niepotrzebny nam w tym momencie odwet, musimy przygotować się do zimy. W takiej temperaturze długo nie pociągnie.
- Do usług, jak zwykle...
Roque westchnął, przymykając oczy. Rzeczywiście, robiło się chłodno. Z jego pyska wyleciał obłoczek białej pary. Wzdrygnął się na myśl o opuszczaniu kwatery. Nie miał ochoty nigdzie iść. Poza tym, jak ma znaleźć obcego psa, który mógł ukryć się gdziekolwiek? Wypytał dwójkę samców, którzy opisali mu okolicę, w której doszło do walki. To jednak za mało. Ktoś musiał odnaleźć rannego wśród ulic i tysięcy innych zapachów. Potrzebował tropiciela.
Kichnął? :>
Tomorrow and Yesterday
poniedziałek, 3 września 2018
sobota, 1 września 2018
Od Sveta C.D. Cheddar
Stałem raptem kilka metrów od Cheddar i Samanthy. Na szczęście, przezornie, schowałem się za jakimś pudłem, toteż samice nie mogły zobaczyć, jak aż zataczam się ze śmiechu. Wiedziałem, że moim posunięciem zirytuję Ched, ale nie liczyłem na aż tak zadowalający wynik. Chwilę później brązowa samica odeszła od przywódczyni, smętnie powłócząc łapami. Rozsierdzona Sam stała jeszcze chwilę w miejscu, po czym pokiwała łbem z dezaprobatą. Odczekałem jeszcze kilka sekund i ostrożnie opuściłem swoją kryjówkę. Byłem pewien, że Cheddar, po tym co usłyszała, zaszyje się gdzieś na terenach Palais. To było do tej pory jej jedyne mądre posunięcie. Uniknie w ten sposób mojej, zapewne całkiem nieprzyjemnej, dyktatury. Nie mogłem jednak tak jej zostawić - to byłoby zbyt proste! Spokojnym krokiem ruszyłem w ślad za Ched. Cały czas trzymałem się blisko, lecz nie deptałem samicy po piętach. Z rozbawieniem obserwowałem, jak zirytowana suka z impetem wpadła w stado gołębi. Bez trudu chwyciła jednego z mniej uważnych osobników, szybko pozbawiając go żywota. Z upodobaniem zatopiła kły w szyi ptaka, brutalnie przerywając tchawicę. Niedługo potem w jej szczękach skończyły jeszcze dwie sztuki - te gołębie miały zapewnioną nieco łagodniejszą śmierć. Niebo powoli stawało się szarawe, gdy suka postanowiła skończyć polowanie. Odwróciła się na pięcie, kierując się w stronę obozu. Odskoczyłem gwałtownie w bok, bojąc się wykrycia. Na szczęście Cheddar była zbyt zdenerwowana, aby przejmować się otoczeniem. Bez większego entuzjazmu ponownie ruszyłem za nią. Po kilkunastu minutach truchtu doszliśmy do kwatery głównej. Brązowa samica weszła do środka. Przypuszczałem, że zamierzała się położyć, toteż nie szedłem za nią. Nie musiałem jednak długo czekać, by zrozumieć, że się pomyliłem. Gdy kręciłem się w okolicy placu, suka (z nie mniejszą niż poprzednio złością) wybiegła z ukrytego tunelu. Podniosłem brew, całkiem zdziwiony. W pierwszym odruchu chciałem za nią iść, lecz szybko straciłem na to ochotę. Wspiąłem się na pobliskie schody i ułożyłem się wygodnie, kładąc pysk na łapach. Co jakiś czas leniwie otwierałem powieki, aby czujnie zlustrować otoczenie. Lecz w pewnym momencie całkiem odpłynąłem, zupełnie zatracając poczucie czasu.
W moje nozdrza wpadło zimne, późnojesienne powietrze. Kichnąłem, czując chłód w płucach. Cicho mlaskając podniosłem się i zeskoczyłem ze schodów. Było już niemal całkiem ciemno - jedynym nikłym źródłem światła były gwiazdy. To właśnie ich mizerny blask oświetlał niewielką, przemykającą nieopodal sylwetkę. Cheddar. Co ona tu jeszcze robiła? Byłem pewien, że już od dawna jest pogrążona we śnie... Wiedziałem, że miałem jedną możliwość, aby się przekonać - ponowne podążanie za nią. Tak też zrobiłem. Suka kluczyła między uliczkami, unikając spojrzeń ludzi. Wkrótce znużyło ją to ukrywanie się, toteż skręciła w byle jaki zaułek. Nim zdążyłem tam dojść, usłyszałem pogardliwe prychanie kota. No cóż, najwyraźniej Ched miała nieciekawego towarzysza... Po chwili zapadła niczym niezmącona cisza. Samica najpewniej ułożyła się do snu. Rozejrzałem się dokładnie, aby w razie czego wiedzieć gdzie ją znaleźć i wróciłem do obozu. Jeśli ona ma zamiar nocować na bruku - spoko, jednak ja nie zamierzałem pokładać się na twardych, kamiennych płytach. Po raptem kilku minutach mościłem się już na swoim wysłużonym posłaniu. To był całkiem ciężki dzień. Szybko zapadłem w sen, starając się odgonić od siebie wszelkie natrętne myśli.
Obudziłem się wcześnie, jak to zresztą miałem w zwyczaju. Odruchowo uśmiechnąłem się na myśl, jaki wycisk zafunduje dziś Cheddar. Mogłem kazać jej zrobić w s z y s t k o. Nie powiem, kuszące. Intensywnie myślałem, co dokładnie polecić suce. Wpadałem na różne pomysły, aż wreszcie trafił się ten idealny! Podskakując co jakiś czas z radości opuściłem kwaterę, udając się do miejsca nocowania samicy. Stanąłem przed nią, rzucając na jej ciało długi cień. Bez oporów uderzyłem ją łapą w łeb, rechocząc cicho.
- Nie obijaj się, idziemy do pracy! - wykrzyknąłem do jej ucha brutalnie.
Ched podskoczyła gwałtownie, wzbijając w powietrze nieco kurzu. Jeszcze przez chwilę patrzyła się na mnie wytrzeszczonymi ze zdziwienia oczami. Dyszała ciężko, gdy zaczynałem kolejne zdanie:
- No, ruszaj się! Pora na wyprawę... poza tereny gangów.
Przeciągnąłem ostatnie słowa, aby w pełni oddać ich grozę. Mało kto wyprawiał się w odleglejsze zakątki Paryża. Nic dziwnego - było to dosyć niebezpieczne i raczej bezowocne zajęcie. Prawdę powiedziawszy sam nie wiedziałem, po co się tam udajemy. Nie wymyśliłem jeszcze dobrego pretekstu, ale nie szkodzi - wpadnę na jakiś pomysł w drogę. Zresztą, co za różnica, przecież suka i tak wie, że robię to tylko dla zabawy...
<Cheddar?>
~*~
~*~
- Nie obijaj się, idziemy do pracy! - wykrzyknąłem do jej ucha brutalnie.
Ched podskoczyła gwałtownie, wzbijając w powietrze nieco kurzu. Jeszcze przez chwilę patrzyła się na mnie wytrzeszczonymi ze zdziwienia oczami. Dyszała ciężko, gdy zaczynałem kolejne zdanie:
- No, ruszaj się! Pora na wyprawę... poza tereny gangów.
Przeciągnąłem ostatnie słowa, aby w pełni oddać ich grozę. Mało kto wyprawiał się w odleglejsze zakątki Paryża. Nic dziwnego - było to dosyć niebezpieczne i raczej bezowocne zajęcie. Prawdę powiedziawszy sam nie wiedziałem, po co się tam udajemy. Nie wymyśliłem jeszcze dobrego pretekstu, ale nie szkodzi - wpadnę na jakiś pomysł w drogę. Zresztą, co za różnica, przecież suka i tak wie, że robię to tylko dla zabawy...
<Cheddar?>
piątek, 31 sierpnia 2018
Od Candritch do Soboty
Młoda suka zatrzymała się w cieniu jednego z pozostawionych na parkingu aut i zaczęła węszyć, z podniesioną w stronę zawietrznej głową. Czuła wyraźny, nieskażony ludzką wonią, psi zapach, w dodatku wskazujący na mnogą liczbę. Mimo, że zwierzęta były jeszcze dość daleko, wzmożyło to czujność Candritch. Ruszyła ostrożnie główną ulicą, przemykając się tuż pod ścianami budynków. Ciekawość pchała ją coraz głębiej i bliżej domniemanej grupy, a wkrótce dołączyła do niej także nadzieja na zaspokojenie palącego ją od doby głodu, kiedy to pojawił się obok psiego aromat jedzenia. Lawirowała między nogami ludzi zdającymi się pionowymi taranami, badała różne uliczki, z radością witała każdą roślinność w tym betonowym półświatku, lecz szybko zbliżała się do celu. Śnieżnobiała przypadła do ziemi i zaczęła powoli, bezszelestnie, skradać się. W okolicy nie kręcił się na szczęście prawie żaden dwunóg, panowały tu niepodzielnie spokój i cisza; świetne miejsce na założenie bazy. Zapach innych psów był już niezwykle drażniący i podniecający, mięśnie suczki były nieustannie napięte w razie konieczności walki. Odeszła nieco od ściany, ale tak, by pozostać niezauważoną. Za rogiem, tyłem do niej, leżał jasnej maści pies, ogryzający coś jadalnego. Za nim leżała reszta pysznego mięsa. Oczy zaświeciły się Candritch, jednak w pobliżu kręcił się drugi, większy towarzysz. Postanowiła działać szybko. Przemknęła niczym biała plama przez przestrzeń między budynkami. Tak, jak się spodziewała, zainteresowało to postawnego doga. Przewaliła jeszcze dalej kosz na śmieci, po czym skręciła z powrotem. Popędziła do poprzedniego stanowiska obserwacji. Dość szybko chwyciła zębami za posiłek i zaczęła się wycofywać, by spożyć go w spokoju. Już prawie była bezpieczna, gdy pies odwrócił pysk.
Tymczasem łapy niosły już suczkę poprzez labirynt ulic, byle dalej stąd. Po chwili wyczuła za sobą pogoń. Szlag by to. - myślała, usiłując zgubić wroga, lecz przegłodzony organizm nie miał dość sił, by biec tak długo i prędko, jak zazwyczaj. Po kolejnym skręcie obejrzała się za siebie. Pościg nie był widoczny. Teraz miała szansę go zgubić. Wskoczyła z impetem w gęsty żywopłot okalający jakiś park. Trochę podrapana wyczołgała się z krzaków na drugą stronę i usiadła pod najbliższym krzewem. Z ulgą zaczęła pochłaniać martwe zwierzę, lecz już po chwili poczuła, jak czyjeś zęby unoszą ją za kark w górę.
— Puszczaj! - warknęła, starając się, by jej głos zabrzmiał przekonująco.
<Sobota? Mam nadzieję, że coś z tego będzie...>
Tymczasem łapy niosły już suczkę poprzez labirynt ulic, byle dalej stąd. Po chwili wyczuła za sobą pogoń. Szlag by to. - myślała, usiłując zgubić wroga, lecz przegłodzony organizm nie miał dość sił, by biec tak długo i prędko, jak zazwyczaj. Po kolejnym skręcie obejrzała się za siebie. Pościg nie był widoczny. Teraz miała szansę go zgubić. Wskoczyła z impetem w gęsty żywopłot okalający jakiś park. Trochę podrapana wyczołgała się z krzaków na drugą stronę i usiadła pod najbliższym krzewem. Z ulgą zaczęła pochłaniać martwe zwierzę, lecz już po chwili poczuła, jak czyjeś zęby unoszą ją za kark w górę.
— Puszczaj! - warknęła, starając się, by jej głos zabrzmiał przekonująco.
<Sobota? Mam nadzieję, że coś z tego będzie...>
Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą.
Candritch • 9 miesięcy • ♀ • Élysée • Uczeń (Zbieracz)STATYSTYKI: 9 • 8 • 10 • 7 • 2 • 7 • 7
W kwestii uczuć Candritch nie potrafi się odnaleźć. Bliższe relacje wprawiają ją w zakłopotanie, potrzebuje sporo czasu, by nawiązać prawdziwą więź, uważa bowiem, że nie potrzebuje pomocy w postaci przyjaciół. Od czasu do czasu wystarczą psy ze sfory w postaci towarzyszy broni - i tyle. Wbrew pozorom to wrażliwa dusza; wystarczy jedno nieodpowiednie słowo, by ją do siebie zrazić. Komu jednak uda się nawiązać z nią kontakt, przekona się, że to lojalny, wyrozumiały i humorystyczny towarzysz, ujawniający te cechy tylko na pół świadomie.
APARYCJA: Suczka to mieszaniec z przewagą owczarka szwajcarskiego. Posiada nieskazitelnie białą, gładką, krótką sierść z delikatnym połyskiem. Nie ma co się rozpisywać - lekka, ale harmonijna budowa, dość duże uszy, mocne łapy. Pysk zdobią czarny, wilgotny nos oraz duże, ciemne oczy. Całości dopełnia długi, ruchliwy ogon.
UMIEJĘTNOŚCI: Nauczyła się otwierać butelki z plastikowymi zakrętkami i, jeżeli szuflada nie jest położona zbyt wysoko, również z tym zadaniem sobie poradzi. Potrafi poruszać się bezszelestnie, lecz wciąż zdarzają jej się wpadki. Dobrze pływa, parę razy próbowała łażenia po drzewach.
HISTORIA: Urodziła się na odległych przedmieściach Paryża. Imiona nie będą tu potrzebne, bowiem nie zasłynęły ani w psim, ani w ludzkim świecie - może tylko jeden początkujący hycel zapamięta je na długo, bowiem w obronie swych młodych matka Candritch nieźle go poraniła - wystarczy informacja, że posiadała dwójkę rodzeństwa. Jedno ze szczeniąt zmarło w dwa tygodnie po narodzinach. Rodzina przeniosła się w rejony jeszcze bardziej oddalone od rodzinnego miasta suczki. Tam dorastała do momentu, gdy jej rodzice po kolei zmarli: ojciec został zamordowany przez wrogą grupę kundli, matka wpadła pod samochód. Od tego czasu prawie trzymiesięczna Candritch błąkała się i kluczyła, coraz bardziej jednak przybliżając się do Paryża. Ostatecznie postanowiła zostać w mieście, bowiem tu - mimo zgiełku i różnych niebezpieczeństw - łatwiej było o pożywienie i przeżycie.
INNE:
- Posiada wadę wzroku, czego nie jest świadoma. Kompletnie nie rozpoznaje kolorów. Na tle innych psów gorzej widzi przedmioty oddalone, dość często w jej polu widzenia pojawiają się czarne plamki. Plusem tej sytuacji jest fakt, że jest bardziej wrażliwa na ruch, nawet zauważony kątem oka.
- Ma zaiste piękny głos; od czasu do czasu zanuci sobie coś pod nosem, ale ogólnie rzecz biorąc nie śpiewa często.
- Nienawidzi... bananów.
- Nie przepada za ludźmi, lecz do działania przechodzi dopiero, gdy zostanie sprowokowana.
- Zdarzały jej się samookaleczenia.
KONTAKT: ashuramaru61@gmail.com
wtorek, 28 sierpnia 2018
Od Cheddar CD. Soboty
- Verdomme! - zaklęła Cheddar, widząc co znajduje się w butelce. Natychmiast się wycofała, popychając do tyłu zdezorientowaną Sobotę.
Odbiegła z powrotem na neutralne terytorium, klucząc wśród uliczek i domów. Mając pewność, że nikt ich nie goni, wreszcie się zatrzymała, dysząc. Sobota, która nawet się nie zmachała tą krótką przebieżką, usiadła obok ze zdziwioną miną. Już miała coś powiedzieć, ale Cheddar uprzedziła jej ewentualne pytania.
- To list! - syknęła konspiracyjnie. - Co on... tam robi? Trzymają go... W drzewie? - wydusiła z siebie, oglądając się za siebie, chociaż wspomnianego drzewa nie było już widać.
- Co ty mówisz? - zająknęła się Sobota, wstając i również spoglądając w tamtym kierunku.
- Musimy się stąd wynosić - Cheddar zaczynał drżeć głos. Przełknęła ślinę. - Nie wierzę, że jest niepilnowany, jeśli już o nas nie wiedzą to wkrótce patrol znajdzie nasze zapachy. Byłyśmy zbyt nieostrożne!
- Jesteś pewna?
- Obie części wciśnięte w jedną butelkę. Granica najbardziej oddalona od pozostałych gangów, w dodatku skrytka w cholernym drzewie. Widziałam go - upierała się Cheddar.
Obie suczki wstały i pośpiesznie zaczęły się oddalać w kierunku terenów Élysée i Palais-Bourbon. Każda kolejna chwila obecności tak blisko tego miejsca narażało je na odkrycie i zapewne śmierć w łap członków Louvre.
- Co teraz zrobimy z tą wiedzą? - odezwała się Sobota po kilku minutach spędzonych w pełnej napięcia ciszy.
- Nic.
- Nie zamierzasz powiedzieć o tym swojemu stadu?
- Nie.
Cheddar westchnęła cicho i zmarszczyła pysk. Była zbyt szorstka. Nie dość, że znalazły się w stresującej sytuacji, to jeszcze wprowadzała niepotrzebne złe emocje. Sobota przecież nie robiła nic złego, próbowała tylko ustalić plan działania.
- Przepraszam. - Zwolniła kroku, by trącić pysk Soboty nosem w wyrazie skruchy. - Jestem zdenerwowana. Nie zwracaj uwagi. Chcesz opowiedzieć o tym Cargo i reszcie?
Sobota?
Odbiegła z powrotem na neutralne terytorium, klucząc wśród uliczek i domów. Mając pewność, że nikt ich nie goni, wreszcie się zatrzymała, dysząc. Sobota, która nawet się nie zmachała tą krótką przebieżką, usiadła obok ze zdziwioną miną. Już miała coś powiedzieć, ale Cheddar uprzedziła jej ewentualne pytania.
- To list! - syknęła konspiracyjnie. - Co on... tam robi? Trzymają go... W drzewie? - wydusiła z siebie, oglądając się za siebie, chociaż wspomnianego drzewa nie było już widać.
- Co ty mówisz? - zająknęła się Sobota, wstając i również spoglądając w tamtym kierunku.
- Musimy się stąd wynosić - Cheddar zaczynał drżeć głos. Przełknęła ślinę. - Nie wierzę, że jest niepilnowany, jeśli już o nas nie wiedzą to wkrótce patrol znajdzie nasze zapachy. Byłyśmy zbyt nieostrożne!
- Jesteś pewna?
- Obie części wciśnięte w jedną butelkę. Granica najbardziej oddalona od pozostałych gangów, w dodatku skrytka w cholernym drzewie. Widziałam go - upierała się Cheddar.
Obie suczki wstały i pośpiesznie zaczęły się oddalać w kierunku terenów Élysée i Palais-Bourbon. Każda kolejna chwila obecności tak blisko tego miejsca narażało je na odkrycie i zapewne śmierć w łap członków Louvre.
- Co teraz zrobimy z tą wiedzą? - odezwała się Sobota po kilku minutach spędzonych w pełnej napięcia ciszy.
- Nic.
- Nie zamierzasz powiedzieć o tym swojemu stadu?
- Nie.
Cheddar westchnęła cicho i zmarszczyła pysk. Była zbyt szorstka. Nie dość, że znalazły się w stresującej sytuacji, to jeszcze wprowadzała niepotrzebne złe emocje. Sobota przecież nie robiła nic złego, próbowała tylko ustalić plan działania.
- Przepraszam. - Zwolniła kroku, by trącić pysk Soboty nosem w wyrazie skruchy. - Jestem zdenerwowana. Nie zwracaj uwagi. Chcesz opowiedzieć o tym Cargo i reszcie?
Sobota?
Subskrybuj:
Posty (Atom)