poniedziałek, 3 września 2018

Od Roquego CD. Kichnął

  Roque przysłuchiwał się kłótni dwóch psów wracających z patrolu, wylegując się w kącie kwatery głównej zakopany w liczne ciepłe okrycia. Na ogół podczas drzemki nie przykładał zbyt wielkiej uwagi do otoczenia, jednak tym razem samce były tak głośne, że nie dało się ich nie słyszeć. Ignorowanie ich było po prostu zbyt trudne. O ile się nie mylił, poszło o jakiś konflikt na granicy z Louvre. Pies z tamtego gangu wtargnął na tereny Élysée w pogoni za zdobyczą. Dwójka młodziaków zamiast odstraszyć intruza, wdała się z nim w walkę, i nie przestali atakować nawet wtedy, gdy obcy samiec uciekał do swojej dzielnicy. Roque w milczeniu przyglądał się rozhisteryzowanym wyrostkom. Tak jak przeczuwał, gdy tylko wieści dotarły do Cargo, ta pojawiła się tuż przed jego nosem i krótkim warknięciem nakazała wstać.
- Zajmij się tym.
- Jak sobie życzysz.
  Boerboel zwlókł się ociężale ze swojego legowiska. Miał nadzieję na przynajmniej półgodzinny odpoczynek. Zajrzał do swojego osobistego wiadra w poszukiwaniu wody. Niestety znalazł jedynie zbrązowiały, gnijący liść, przygnany tu przez wiatr i kilka innych niezidentyfikowanych śmieci. Żołądek również dopominał się o swoje głośnym burczeniem. Roque ostatnio postanowił nieco przytyć, by na zimę nie zamarznąć na śmierć.
  Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu kogoś, kto właśnie niósłby jakiegoś ptaka czy szczura, a najlepiej kilka. Nikogo nie było w pobliżu, oprócz wciąż kłócących się dwóch młodzieniaszków.
  Roque podszedł wolnym krokiem bliżej. Nie chciał marmować energii na jakieś głupkowate szczeniaki. Samce zamilkły, gdy tylko zobaczyły, że zmierza w ich stronę. Boerboel popchnął łapą pierwszego w stronę swojego "gabinetu".
- Zapraszam do mojego królestwa, bohaterze.
  Drugi posłusznie podreptał za nimi.
  Roque w ciszy przygotowywał uspokajające zioła. Denerwowały go krzyki, a pacjenci powinni siedzieć spokojnie, gdy będzie oglądał ich rany.
  Wyszedł na chwilę z legowiska, schylając się przed zasłaniającą wejście tkaniną i poszedł prosto do zbiorników z wodą, które magazynowali inni. Bez ceregieli złapał pierwszą lepszą plastikową miskę z wyszczerbionym brzegiem i zaniósł do siebie. Jeśli właściciel miał jakieś wątpliwości, czy powinien "podzielić się" z medykiem, Roque stanowczo rozwiał je.
- Sąsiedzie, wybacz najście, pilnie potrzebuję tej wody, by ukoić ból mych podopiecznych.
  Balansując z miską tak, by nie wylać wody, powoli zbliżał się do celu. Po drodze rzucił mu się w oczy rudy pies krążący po kwaterze, zagadujący jakieś pojedyńcze osoby. Czy widział kiedyś tego samca? Był pewny, że tak, jednak jednocześnie nie potrafił sobie przypomnieć żadnych informacji, które posiadałby na jego temat. Dołączył jakiś czas temu, to fakt, jednak Roque ostatnimi czasy małą część swojego dnia poświęcał życiu towarzyskiemu.
  Odsunął materiał barkiem i postawił miskę w miejscu, gdzie było najmniejsze prawdopodobieństwa, że ktoś ją potrąci i wyleje. Szybko dokonał oględzin powierzchownych ran i zaczął przemywać je wodą, czyszcząc z zanieczyszczeń. Zaaplikował okłady i polecił psom unikać przekręcania się z boku na bok. Zostawił ich w lecznicy i wyszedł, by poszukać obiadu.
- Um... Przepraszam, byłbyś może zainteresowany wypadem do Palais-Bourbon lub Louvre? - Stanął oko w oko z rudym psem. A właściwie.prawie, bo samiec patrzył nieco poniżej jego linii wzroku, na klatkę piersiową. Czyżby nie widział? - Szukam kogoś, kto chciałby się tam ze mną wybrać.
- Szanowny pan mnie chyba z kimś pomylił. - Roque uśmiechnął się krótko, po czym wyminął psa, rozglądając się za jedzeniem. Coke właśnie wracała z polowania. - Coke, byłabyś tak uprzejma i oddała mi te trzy gołębię? Mam aż dwóch poturbowanych głodnych pacjentów. Pogryźli się z jakimś narwanym myśliwym z Louvre, uwierzyłabyś? Tak, tyle wystarczy. Dziękuję...
- Jestem pewien, że nie. Jesteś Roque, tak? - Pies nie dawał za wygraną, podążając za molosem. - Powiedziano mi, że często uczestniczysz w takich wyprawach, a nawet im przewodzisz.
- Musieli się pomylić. - Wymamrotał Roque, z trudem utrzymując trzy ptaki w pysku. Jedzenie nadciąga. Trudno mu było się nie ślinić, gdy w brzuchu burczało coraz głośniej. - Jestem medykiem. Pan wybaczy, muszę wracać do obowiązków.
  Zaszył się w jakimś słabo widocznym miejscu, by nie prowokować swoim pożeraniem gołębi "dla pacjentów" na widoku. Choć większość wiedziała o tym, że Roque lubi sobie wymusić na kimś odstąpienie zdobyczy czy innych rzeczy, nikt nigdy nie postanowił bronić swojego łupu czy miski z wodą. Głównie dlatego, że rzadko było wiadomo, kiedy molos kłamie a kiedy mówi prawdę. Oblizał się, krusząc kości skrzydeł. To były wyjątkowo smaczne sztuki. Starannie po sobie posprzątał. Wtedy właśnie zjawiła się Cargo.
- Tamten pies z Louvre... Podobno leży gdzieś na naszym terenie, przy samej granicy. Idź po niego zanim go znajdą. Wylecz na tyle, żeby mógł chodzić. Niepotrzebny nam w tym momencie odwet, musimy przygotować się do zimy. W takiej temperaturze długo nie pociągnie.
- Do usług, jak zwykle...
  Roque westchnął, przymykając oczy. Rzeczywiście, robiło się chłodno. Z jego pyska wyleciał obłoczek białej pary. Wzdrygnął się na myśl o opuszczaniu kwatery. Nie miał ochoty nigdzie iść. Poza tym, jak ma znaleźć obcego psa, który mógł ukryć się gdziekolwiek? Wypytał dwójkę samców, którzy opisali mu okolicę, w której doszło do walki. To jednak za mało. Ktoś musiał odnaleźć rannego wśród ulic i tysięcy innych zapachów. Potrzebował tropiciela.

Kichnął? :>

sobota, 1 września 2018

Od Sveta C.D. Cheddar

Stałem raptem kilka metrów od Cheddar i Samanthy. Na szczęście, przezornie, schowałem się za jakimś pudłem, toteż samice nie mogły zobaczyć, jak aż zataczam się ze śmiechu. Wiedziałem, że moim posunięciem zirytuję Ched, ale nie liczyłem na aż tak zadowalający wynik. Chwilę później brązowa samica odeszła od przywódczyni, smętnie powłócząc łapami. Rozsierdzona Sam stała jeszcze chwilę w miejscu, po czym pokiwała łbem z dezaprobatą. Odczekałem jeszcze kilka sekund i ostrożnie opuściłem swoją kryjówkę. Byłem pewien, że Cheddar, po tym co usłyszała, zaszyje się gdzieś na terenach Palais. To było do tej pory jej jedyne mądre posunięcie. Uniknie w ten sposób mojej, zapewne całkiem nieprzyjemnej, dyktatury. Nie mogłem jednak tak jej zostawić - to byłoby zbyt proste! Spokojnym krokiem ruszyłem w ślad za Ched. Cały czas trzymałem się blisko, lecz nie deptałem samicy po piętach. Z rozbawieniem obserwowałem, jak zirytowana suka z impetem wpadła w stado gołębi. Bez trudu chwyciła jednego z mniej uważnych osobników, szybko pozbawiając go żywota. Z upodobaniem zatopiła kły w szyi ptaka, brutalnie przerywając tchawicę. Niedługo potem w jej szczękach skończyły jeszcze dwie sztuki - te gołębie miały zapewnioną nieco łagodniejszą śmierć. Niebo powoli stawało się szarawe, gdy suka postanowiła skończyć polowanie. Odwróciła się na pięcie, kierując się w stronę obozu. Odskoczyłem gwałtownie w bok, bojąc się wykrycia. Na szczęście Cheddar była zbyt zdenerwowana, aby przejmować się otoczeniem. Bez większego entuzjazmu ponownie ruszyłem za nią. Po kilkunastu minutach truchtu doszliśmy do kwatery głównej. Brązowa samica weszła do środka. Przypuszczałem, że zamierzała się położyć, toteż nie szedłem za nią. Nie musiałem jednak długo czekać, by zrozumieć, że się pomyliłem. Gdy kręciłem się w okolicy placu, suka (z nie mniejszą niż poprzednio złością) wybiegła z ukrytego tunelu. Podniosłem brew, całkiem zdziwiony. W pierwszym odruchu chciałem za nią iść, lecz szybko straciłem na to ochotę. Wspiąłem się na pobliskie schody i ułożyłem się wygodnie, kładąc pysk na łapach. Co jakiś czas leniwie otwierałem powieki, aby czujnie zlustrować otoczenie. Lecz w pewnym momencie całkiem odpłynąłem, zupełnie zatracając poczucie czasu.

~*~

W moje nozdrza wpadło zimne, późnojesienne powietrze. Kichnąłem, czując chłód w płucach. Cicho mlaskając podniosłem się i zeskoczyłem ze schodów. Było już niemal całkiem ciemno - jedynym nikłym źródłem światła były gwiazdy. To właśnie ich mizerny blask oświetlał niewielką, przemykającą nieopodal sylwetkę. Cheddar. Co ona tu jeszcze robiła? Byłem pewien, że już od dawna jest pogrążona we śnie... Wiedziałem, że miałem jedną możliwość, aby się przekonać - ponowne podążanie za nią. Tak też zrobiłem. Suka kluczyła między uliczkami, unikając spojrzeń ludzi. Wkrótce znużyło ją to ukrywanie się, toteż skręciła w byle jaki zaułek. Nim zdążyłem tam dojść, usłyszałem pogardliwe prychanie kota. No cóż, najwyraźniej Ched miała nieciekawego towarzysza... Po chwili zapadła niczym niezmącona cisza. Samica najpewniej ułożyła się do snu. Rozejrzałem się dokładnie, aby w razie czego wiedzieć gdzie ją znaleźć i wróciłem do obozu. Jeśli ona ma zamiar nocować na bruku - spoko, jednak ja nie zamierzałem pokładać się na twardych, kamiennych płytach. Po raptem kilku minutach mościłem się już na swoim wysłużonym posłaniu. To był całkiem ciężki dzień. Szybko zapadłem w sen, starając się odgonić od siebie wszelkie natrętne myśli.

~*~ 

Obudziłem się wcześnie, jak to zresztą miałem w zwyczaju. Odruchowo uśmiechnąłem się na myśl, jaki wycisk zafunduje dziś Cheddar. Mogłem kazać jej zrobić  w s z y s t k o.  Nie powiem, kuszące. Intensywnie myślałem, co dokładnie polecić suce. Wpadałem na różne pomysły, aż wreszcie trafił się ten idealny! Podskakując co jakiś czas z radości opuściłem kwaterę, udając się do miejsca nocowania samicy. Stanąłem przed nią, rzucając na jej ciało długi cień. Bez oporów uderzyłem ją łapą w łeb, rechocząc cicho.
- Nie obijaj się, idziemy do pracy! - wykrzyknąłem do jej ucha brutalnie.
Ched podskoczyła gwałtownie, wzbijając w powietrze nieco kurzu. Jeszcze przez chwilę patrzyła się na mnie wytrzeszczonymi ze zdziwienia oczami. Dyszała ciężko, gdy zaczynałem kolejne zdanie:
- No, ruszaj się! Pora na wyprawę... poza tereny gangów.
Przeciągnąłem ostatnie słowa, aby w pełni oddać ich grozę. Mało kto wyprawiał się w odleglejsze zakątki Paryża. Nic dziwnego - było to dosyć niebezpieczne i raczej bezowocne zajęcie. Prawdę powiedziawszy sam nie wiedziałem, po co się tam udajemy. Nie wymyśliłem jeszcze dobrego pretekstu, ale nie szkodzi - wpadnę na jakiś pomysł w drogę. Zresztą, co za różnica, przecież suka i tak wie, że robię to tylko dla zabawy...

<Cheddar?>

piątek, 31 sierpnia 2018

Od Candritch do Soboty

Młoda suka zatrzymała się w cieniu jednego z pozostawionych na parkingu aut i zaczęła węszyć, z podniesioną w stronę zawietrznej głową. Czuła wyraźny, nieskażony ludzką wonią, psi zapach, w dodatku wskazujący na mnogą liczbę. Mimo, że zwierzęta były jeszcze dość daleko, wzmożyło to czujność Candritch. Ruszyła ostrożnie główną ulicą, przemykając się tuż pod ścianami budynków. Ciekawość pchała ją coraz głębiej i bliżej domniemanej grupy, a wkrótce dołączyła do niej także nadzieja na zaspokojenie palącego ją od doby głodu, kiedy to pojawił się obok psiego aromat jedzenia. Lawirowała między nogami ludzi zdającymi się pionowymi taranami, badała różne uliczki, z radością witała każdą roślinność w tym betonowym półświatku, lecz szybko zbliżała się do celu. Śnieżnobiała przypadła do ziemi i zaczęła powoli, bezszelestnie, skradać się. W okolicy nie kręcił się na szczęście prawie żaden dwunóg, panowały tu niepodzielnie spokój i cisza; świetne miejsce na założenie bazy. Zapach innych psów był już niezwykle drażniący i podniecający, mięśnie suczki były nieustannie napięte w razie konieczności walki. Odeszła nieco od ściany, ale tak, by pozostać niezauważoną. Za rogiem, tyłem do niej, leżał jasnej maści pies, ogryzający coś jadalnego. Za nim leżała reszta pysznego mięsa. Oczy zaświeciły się Candritch, jednak w pobliżu kręcił się drugi, większy towarzysz. Postanowiła działać szybko. Przemknęła niczym biała plama przez przestrzeń między budynkami. Tak, jak się spodziewała, zainteresowało to postawnego doga. Przewaliła jeszcze dalej kosz na śmieci, po czym skręciła z powrotem. Popędziła do poprzedniego stanowiska obserwacji. Dość szybko chwyciła zębami za posiłek i zaczęła się wycofywać, by spożyć go w spokoju. Już prawie była bezpieczna, gdy pies odwrócił pysk.
Tymczasem łapy niosły już suczkę poprzez labirynt ulic, byle dalej stąd. Po chwili wyczuła za sobą pogoń. Szlag by to. - myślała, usiłując zgubić wroga, lecz przegłodzony organizm nie miał dość sił, by biec tak długo i prędko, jak zazwyczaj. Po kolejnym skręcie obejrzała się za siebie. Pościg nie był widoczny. Teraz miała szansę go zgubić. Wskoczyła z impetem w gęsty żywopłot okalający jakiś park. Trochę podrapana wyczołgała się z krzaków na drugą stronę i usiadła pod najbliższym krzewem. Z ulgą zaczęła pochłaniać martwe zwierzę, lecz już po chwili poczuła, jak czyjeś zęby unoszą ją za kark w górę.
— Puszczaj! - warknęła, starając się, by jej głos zabrzmiał przekonująco.

<Sobota? Mam nadzieję, że coś z tego będzie...>

Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą.


Candritch • 9 miesięcy • ♀ • Élysée • Uczeń (Zbieracz)
STATYSTYKI: 9 • 8 • 10 • 7 • 2 • 7 • 7
CHARAKTER: Candritch uważa się nieomalże za dorosłą, choć rzeczywistość wygląda oczywiście nieco inaczej. Jest to po części skutkiem wygórowanych wymagań rodziców, którym młoda usiłuje sprostać. Nienawidzi okazywania jej litości, tudzież odsuwania jej od trudniejszych spraw tłumaczonego jej wiekiem czy niedojrzałością. Promieniuje z niej poczucie niezależności i odwaga; nie podporządkuje się niepewnemu dowódcy, nie znosi działać pod przymusem. Potrafi być zadziorna i uparta w dążeniu do celu nawet, jeżeli odbywa się ono po trupach - dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą. Niekiedy nie umie się pohamować, cierpliwość ma raczej średnią. To istota samodzielna i szybko przyswajająca sobie nową wiedzę. Z pewnością nie można jej zarzucić braku inteligencji, suczkę cechuje także zmysł strategiczny. Jak każde szczenię ma skłonność do wszelkiego rodzaju zabaw i poznawania świata, przy czym może być odrobinę wścibska. Nie brak jej ambicji, lecz nie w tej chorobliwej postaci, stara się brać odpowiedzialność za swoje czyny. Wadą suczki jest fakt, że często zdarza jej się kłamać.
W kwestii uczuć Candritch nie potrafi się odnaleźć. Bliższe relacje wprawiają ją w zakłopotanie, potrzebuje sporo czasu, by nawiązać prawdziwą więź, uważa bowiem, że nie potrzebuje pomocy w postaci przyjaciół. Od czasu do czasu wystarczą psy ze sfory w postaci towarzyszy broni - i tyle. Wbrew pozorom to wrażliwa dusza; wystarczy jedno nieodpowiednie słowo, by ją do siebie zrazić. Komu jednak uda się nawiązać z nią kontakt, przekona się, że to lojalny, wyrozumiały i humorystyczny towarzysz, ujawniający te cechy tylko na pół świadomie.
APARYCJA: Suczka to mieszaniec z przewagą owczarka szwajcarskiego. Posiada nieskazitelnie białą, gładką, krótką sierść z delikatnym połyskiem. Nie ma co się rozpisywać - lekka, ale harmonijna budowa, dość duże uszy, mocne łapy. Pysk zdobią czarny, wilgotny nos oraz duże, ciemne oczy. Całości dopełnia długi, ruchliwy ogon.
UMIEJĘTNOŚCI: Nauczyła się otwierać butelki z plastikowymi zakrętkami i, jeżeli szuflada nie jest położona zbyt wysoko, również z tym zadaniem sobie poradzi. Potrafi poruszać się bezszelestnie, lecz wciąż zdarzają jej się wpadki. Dobrze pływa, parę razy próbowała łażenia po drzewach.
HISTORIA: Urodziła się na odległych przedmieściach Paryża. Imiona nie będą tu potrzebne, bowiem nie zasłynęły ani w psim, ani w ludzkim świecie - może tylko jeden początkujący hycel zapamięta je na długo, bowiem w obronie swych młodych matka Candritch nieźle go poraniła - wystarczy informacja, że posiadała dwójkę rodzeństwa. Jedno ze szczeniąt zmarło w dwa tygodnie po narodzinach. Rodzina przeniosła się w rejony jeszcze bardziej oddalone od rodzinnego miasta suczki. Tam dorastała do momentu, gdy jej rodzice po kolei zmarli: ojciec został zamordowany przez wrogą grupę kundli, matka wpadła pod samochód. Od tego czasu prawie trzymiesięczna Candritch błąkała się i kluczyła, coraz bardziej jednak przybliżając się do Paryża. Ostatecznie postanowiła zostać w mieście, bowiem tu - mimo zgiełku i różnych niebezpieczeństw - łatwiej było o pożywienie i przeżycie.
INNE:

  • Posiada wadę wzroku, czego nie jest świadoma. Kompletnie nie rozpoznaje kolorów. Na tle innych psów gorzej widzi przedmioty oddalone, dość często w jej polu widzenia pojawiają się czarne plamki. Plusem tej sytuacji jest fakt, że jest bardziej wrażliwa na ruch, nawet zauważony kątem oka.
  • Ma zaiste piękny głos; od czasu do czasu zanuci sobie coś pod nosem, ale ogólnie rzecz biorąc nie śpiewa często.
  • Nienawidzi... bananów.
  • Nie przepada za ludźmi, lecz do działania przechodzi dopiero, gdy zostanie sprowokowana.
  • Zdarzały jej się samookaleczenia.

KONTAKT: ashuramaru61@gmail.com

wtorek, 28 sierpnia 2018

Od Cheddar CD. Soboty

- Verdomme! - zaklęła Cheddar, widząc co znajduje się w butelce. Natychmiast się wycofała, popychając do tyłu zdezorientowaną Sobotę.
Odbiegła z powrotem na neutralne terytorium, klucząc wśród uliczek i domów. Mając pewność, że nikt ich nie goni, wreszcie się zatrzymała, dysząc. Sobota, która nawet się nie zmachała tą krótką przebieżką, usiadła obok ze zdziwioną miną. Już miała coś powiedzieć, ale Cheddar uprzedziła jej ewentualne pytania.
- To list! - syknęła konspiracyjnie. - Co on... tam robi? Trzymają go... W drzewie? - wydusiła z siebie, oglądając się za siebie, chociaż wspomnianego drzewa nie było już widać.
- Co ty mówisz? - zająknęła się Sobota, wstając i również spoglądając w tamtym kierunku.
- Musimy się stąd wynosić - Cheddar zaczynał drżeć głos. Przełknęła ślinę. - Nie wierzę, że jest niepilnowany, jeśli już o nas nie wiedzą to wkrótce patrol znajdzie nasze zapachy. Byłyśmy zbyt nieostrożne!
- Jesteś pewna?
- Obie części wciśnięte w jedną butelkę. Granica najbardziej oddalona od pozostałych gangów, w dodatku skrytka w cholernym drzewie. Widziałam go - upierała się Cheddar.
Obie suczki wstały i pośpiesznie zaczęły się oddalać w kierunku terenów Élysée i Palais-Bourbon. Każda kolejna chwila obecności tak blisko tego miejsca narażało je na odkrycie i zapewne śmierć w łap członków Louvre.
- Co teraz zrobimy z tą wiedzą? - odezwała się Sobota po kilku minutach spędzonych w pełnej napięcia ciszy.
- Nic.
- Nie zamierzasz powiedzieć o tym swojemu stadu?
- Nie.
Cheddar westchnęła cicho i zmarszczyła pysk. Była zbyt szorstka. Nie dość, że znalazły się w stresującej sytuacji, to jeszcze wprowadzała niepotrzebne złe emocje. Sobota przecież nie robiła nic złego, próbowała tylko ustalić plan działania.
- Przepraszam. - Zwolniła kroku, by trącić pysk Soboty nosem w wyrazie skruchy. - Jestem zdenerwowana. Nie zwracaj uwagi. Chcesz opowiedzieć o tym Cargo i reszcie?

Sobota?

so what kind of god do you think you are?

 
Roque • 8 lat • ♂ • Élysée • Medyk (Uczeń)
STATYSTYKI: 8 • 10 • 3 • 15 • 8 • 3 • 3
CHARAKTER: To prawdopodobnie jeden z najmilszych psychopatów, z jakimi będziesz miał okazję rozmawiać. Czarujący, troskliwy, opiekuńczy. Roque interesuje się tym, co mówią i jacy są inni, nie daj się jednak zwieść. Tak naprawdę poznaje słabe punkty, by móc się tobą wysługiwać. Otacza się znajomymi, by w razie czego móc poprosić o pomoc, nawet jeśli nie są to prawdziwi przyjaciele. Lubi ich mieć, pod warunkiem, że to do niczego go nie zobowiązuje. Uprzejmy i kulturalny, zawsze stara się ze wszystkimi utrzymywać pozytywne lub choćby neutralne stosunki. Nie jest zbyt empatyczną osobą. Nie przejmuje się innymi, szczególnie psami, które słabo zna. Cechuje się tym, że zupełnie nie poczuwa się do odpowiedzialności za swoje czyny, a nawet obraca sytuację na swoją korzyść, obwiniając o niepowodzenia innych. Często też okazuje fałszywe emocje, by zjechać sobie sympatię wśród innych.
APARYCJA: Roque należy do psów wysokich i masywnych, w końcu jest molosem. Ma opadające, trójkątne uszy i mocną szczękę. Całe jego ciało porasta krótka sierść, na pysku czarna, w pozostałych miejscach żółto-szarawa. Nie jest zbyt urodziwy.
UMIEJĘTNOŚĆ: Jest w stanie przesunąć lub pociągnąć coś bardzo ciężkiego. Nie ma problemu z przenoszeniem ładunku z miejsca na miejsce. Ma także dobry wzrok.
HISTORIA: Urodzony i wychowany w gangu Élysée. Nie zna innego życia poza tym na ulicy, i raczej nie ciągnie go do tego, by je porzucić. Od kiedy był szczeniakiem, miał wysokie aspiracje co do zajmowanego przez siebie przyszłego stanowiska. Ostatecznie został medykiem, co uznaje za swój sukces. Trzecia najważniejsza funkcjaw gangu to w końcu spore osiągnięcie.
INNE:
  • Jest często wybierany do tak zwanej brudnej roboty. Nie działa jednak na własną rękę, jeśli nie otrzyma wyraźnego rozkazu. Nie lubi zabijać.
  • Wykorzystuje swoją pozycję dla własnych korzyści. Nie raz nadużywał władzy, jednak jest na tyle ostrożny, by nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi.

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Od Kichnął

-Kiiichnął! - taki szczekliwy (a jakżeby inaczej, skoro wydany przez rozzłoszczonego psa?) dźwięk był pierwszą rzeczą którą Kichnął usłyszał po przebudzeniu...przed przebudzeniem. Zerwał się na równe łapy, wyplątując się z wygodnych objęć tego stogu siana, w którym zasnął. A były to jedyne stogi siana na terenie Elysee. Tuż przy samych obrzeżach, tuż tuż. Tak na usprawiedliwienie należy dodać, że był bardzo zmęczony, bo tej nocy spał raczej średnio, a wczesnojesienna aura sprzyjała. Ostatnie promienie słońca tak miło łaskotały go po sierści.
Wyprostował się, starając się zlokalizować głos Cargo.
-Tak jest, w czym mogę pomóc? - zapytał, ale jednocześnie pomyślał, że musi wyglądać naprawdę nieelegancko w tych resztkach siana, które pouczepiały mu się w sierści i że bardzo chciałby je strzepnąć. Ale to zajęłoby trochę, a nie chciał robić tego złapany na gorącym uczynku. Może jeśli on nie zwróci uwagi to przywódczyni też nie. Cargo westchnęła zirytowana.
-W niczym. Z tego co widzę, byłoby z ciebie więcej szkody niż pożytku. - przywódczyni była wyraźnie zirytowana. Może ktoś przed nim już coś sknocił? - postanowiłam zrobić obchód, żeby zobaczyć, jak się sprawują członkowie mojego gangu i co widzę?
-Cóż, tak - chrząknął. -Wybacz Cargo.
Uznał, że nie będzie się tłumaczył, bo zdążył się nauczyć, że to tylko pogorszy sprawę, a ponadto wyglądało głupio. On naprawdę chciał się przysłużyć społeczności, która przyjęła go pod dach, ale... no jeju no, był istotą żywą i chciałby jednak mieć w związku z tym trochę przyjemności. Niech nie przesadzają już z tą surowością. A nawet jeśli jakiś nieborak wlezie za ich granicę to co, dopóki nie będzie rozrabiał, to nie stanowi problemu, a jeśli zacznie, to Kichnął usłyszy. Naprawdę. Być może nie zwracał uwagi na dźwięki i zapachy, które już znał (no dobrze, na Cargo powinien uważać w każdej sytuacji. Zapamiętał to sobie. Grabił sobie u niej już od jakiegoś czasu), ale na cokolwiek nieznanego zareagowałby błyskawicznie. Znaczy na tyle, na ile pozwoliłyby mu jego kości.
-Może po prostu jesteś już, że tak to określę, za stary? - zapytała kąśliwie.
-W żadnym wypadku. Zleć mi jakieś konkretne zadanie, a się przekonasz. - odparł tonem spokojnym i łagodnym, jakim należało zwracać się do rozzłoszczonych dam.
-W takim razie udasz się do...hmm Palais-Bourbon i sprawdzisz, czy nie gotują się przypadkiem do kolejnego naruszenia naszych granic. Albo do Louvre. Coś tak za cicho po ich stronie. Wybierz sobie. Albo wiesz co? Najlepiej idź do obu. Przynieś konkretną informację. Lub coś pożytecznego. Wolałabym mieć jakieś potwierdzenie, że tam byłeś. - mówiła akcentując ostatnie wyrazy w zdaniach. Ajaj, Kichnął znał już i ten ton i ten sposób mówienia aż za dobrze.
Właściwie to trochę się zdziwił, bo wycieczka do obu gangów wydała mu się strasznie ryzykowna, bo nawet do jednego była. Szczególnie psu półślepemu. Wiecie co przydałoby mu się zrobić? Poćwiczyć. Ta myśl chodziła za nim od dawna. Skoro już był w  g a n g a c h  to przydałoby się, żeby umiał walczyć. W końcu to dość niebezpieczne życie. Niebezpieczniejsze nawet od włóczęgostwa, którym pałał się przez ostatnie lata. Znaczy tak, umiał się bić, kiedy byłoby trzeba (za młodu to tak nawet nieźle, bo różne rzeczy mu się przytrafiały), ale w tym momencie tak na poziomie samotnego wędrowca, którego jedynym zmartwieniem jest to, że jakiś wiejski agresor się do niego przyczepi. A do odparcia takiego ataku nie było potrzeba wiele, a w razie czego można było bez konsekwencji dać nogę. A tu? Tu co rusz zdarzały się sytuacje podbramkowe. No ale ćwiczyć musiał z kimś, samemu to średnio. Ale ten problem zostawił sobie na później
A Cargo najwyraźniej prawidłowo odczytała jego milczenie prawidłowo.
-Jeśli to cię przerasta, to zawsze możesz wybrać zajęcie numer dwa, czyli posprzątanie wszystkich legowisk. Lub znajdź sobie kogoś do pomocy, nie wiem. W każdym razie, ja muszę już iść. Ach, wolałabym, żebyś wyrobił się w dwa-trzy dni. Powodzenia. - sarknęła jeszcze na odchodne i ruszyła dalej, kontynuować swój obchód. Kichnął zastanawiał się, czy komuś jeszcze narobi on tyle problemów. A może już narobił? I poszedł szukać kogoś chętnego do wycieczki na tereny wrogiego gangu, najeżonego wrogimi zębami. Icha, przygoda. A jeśli nie znajdzie nikogo, to sam pójdzie. Trudno. Albo posprząta legowiska. Kichnął skrzywił się, bo nie był pewien, czy na pewno nie wolałby, żeby jakiś obcy obgryzł mu ogon. Legowiska stanowczo wołały o sprzątnięcie i to pewnie na długo nim on pojawił się w Elysee
Martwiła go najbardziej wizja odwiedzenia Palais-Bourbon. W końcu zdążył poznać porządnego psa z tamtego klanu. A potem przypomniało mu się, jakie powitanie zgotowała mu jego znajoma i uznał, że nie będzie to wyglądało na nic osobistego.
<a halo, czy jest ktoś chętny :v>

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Od Soboty CD. Cheddar

Bliskość Cheddar była nadzwyczaj kojąca i uspokajająca. Choć jej pysk był zaledwie kilka milimetrów od pyska Soboty, mogła się patrzeć na czekoladową i nigdy nie znudzić się jej wyglądem. Musiała jednak przyznać, że bliskość suczki jednak na nią trochę podziałała, aż ruda przełknęła ślinę. Cheddar nie zdawała się tego zauważyć, ale ruda wiedziała iż jest ona spostrzegawcza. Skłoniło to Sobotę do przemyśleń – ona nie miała problemu z wiązaniem się z osobnikami tej samej płci, ale nie wiedziała co na to jej towarzyszka. Jeżeli rzeczywiście ruda coś poczułaby do złotookiej, a z kolei ona nie miała by z tym problemu to może udało by się… - Sobota przerwała snucie nikłych nadziei.
- Pamiętaj, masz nie przejmować się moimi ranami, nie są z twojej winy.
- Postaram się. – uśmiechnęła się pod nosem i spojrzała rudej w oczy.
- Ruszajmy, co ty na to? Louvre może nas obserwować, a informacje między gangami przechodzą z ust do ust ostatnimi dniami.
- Racja, powinnyśmy się zwijać. Nie wiadomo kto nas podgląda. – ponownie się uśmiechnęła. Obie suczki wstały i zaczęły powoli kierować się w stronę miejsca gdzie poznały się po raz pierwszy. Rozglądając się jeszcze przy parku, Sobota zauważyła nikłe lśnienie gdzieś w drzewach pod padającymi promieniami słońca. – Widzisz to? – zagadała do towarzyszki, która od razu postanowiła podejść i zbadać zjawisko.
- Choć! – zawołała Cheddar.
- Nie wiem czy to dobry pomysł, do drzewa jest kawałek, a tutaj praktycznie zaczyna się teren Louvre, mogą nas znaleźć.
- Zobaczymy tylko co jest w tej dziupli. – ruda nie mogła zostawić jej tak samej, nie chciała aby samotnie starła się z psami gangu jeżeli na nie natrafi. Ruszyła, przekraczając granicę za samicą. Pomysł sprawdzenia co się kryje w dziupli, pod stertą liści i gałęzi był zbyt pociągający, aby z niego zrezygnować. Kiedy tak się zbliżały, zauważyły iż jest to butelka, za niedługo miały też odkryć co się tam znajduje.

Cheddar?

niedziela, 12 sierpnia 2018

Od Cheddar CD. Soboty

- Byle gdzieś daleko stąd. - Uśmiechnęła się Sobota i zamachała ogonem. - Jakieś propozycje? 
- Na granicy z Louvre jest mały park, ludzie przychodzą tam ze swoimi psami. Nikt nie powinien patrzeć podejrzliwie na dwie wałęsające się suczki - odpowiedziała Cheddar, wskazując nosem kierunek. - Znam skrót.
- Prowadź. - Ruda kiwnęła głową, idąc dwa kroki za nią.
Po drodze nie rozmawiały. Cheddar musiała się uspokoić, cały jej ostatni miesiąc wypełniały nerwy, stres i zamartwianie się o to, czy jej wybawicielka żyje czy może dawno już odeszła z tego świata. Doceniała to, że Sobota nie próbowała jej zagadywać. Brązowa musiała tylko wziąść kilka głębokich wdechów i przyzwyczaić się do sytuacji. Nawet teraz, gdy podengo szła tuż obok niej, nadal trudno jej było uwierzyć, że jest żywa... Trochę poturbowana, ale żywa. Cheddar posmutniała. Te blizny na skórze Soboty to jej wina.
Przy wejściu do parku poczekały na nadchodzącą parę z małym dzieckiem i dalmatyńczykiem i podążając kawałek za nimi, wślizgnęły się na teren parku. Cheddar zadarła głowę do góry, obserwując liście, które powoli zmienialy kolor z zielonego na pomarańcz, brąz.i czerwień. Dopóki nie spadną na ziemię i nie wymieszają się z błotem, będą pięknie i będzie można je podziwiać.
- Tak właściwie, to skąd pochodzisz, jeśli nie z Paryża?
Suczka odwróciła głowę w kierunku Soboty. Uśmiechnęła się lekko, siadając na miękkiej trawie.
- Z Holandii. Urodziłam się tam. Niezbyt pamiętam matkę... Nie wiem nawet czy miałam rodzeństwo czy nie, ale najlepiej pamiętam dziewczynę, u której zaczęłam mieszkać już jako szczeniak.
- Jak tutaj trafiłaś? - spytała suczka. - Brzmi tak, jakbyś dobrze ją wspominała. Zgaduję więc, że nie uciekłaś.
- Och, widzisz, ona... Już nie żyje. Kiedy miałam rok, przyleciałyśmy do Francji na wakacje. Jechałyśmy samochodem i miałyśmy wypadek. A to pamiątka po nim. - Wykręciła szyję, by popatrzeć na swój kikut ogona. Nie wypiękniał ani trochę od czasu, gdy ostatni raz go oglądała. - Musiałam go sobie odgryźć, żeby wydostać się z auta. Bolało jak cholera, krew była wszędzie. Pewnie wyolbrzymiam i nawet nie była moja, ale tak to pamiętam. Ech, a kiedyś był taki ładny. Pewnie nie uwierzysz, ale miałam na nim takie długie futro jak niektóre rasowe psy. O, takie jak tamten! - Poderwała się, patrząc na setera, aportującego piłkę, którą rzucał mu właściciel. - Naprawdę byłam dumna z tego ogona. Mogłam gryźć chociaż w linii prostej, teraz jest niesymetryczny - roześmiała się.
Spojrzała na Sobotę, która w ciszy słuchała jej opowieści, uśmiechając się pod nosem. Cheddar wstała, podeszła do niej i usiadła bliżej. 
Wolno uniosła przednią łapę i delikatnie dotknęła do blizny na szyi. Przesunęła w dół, przez wszystkie pozostale, które znaczyły szyję i klatkę piersiową samicy.
- Wygląda na to, że teraz mamy ze sobą jeszcze więcej wspólnego - mruknęła, przesuwając nosem kilka centymetrów od pyska Soboty, oglądając z bliska ślady po zębach.

Sobota?

Od Cheddar CD. Sveta

Podstępny wąż. Cheddar bez problemu mogła pogodzić się z zanurzeniem w wodzie, w końcu osiągnęła swój cel, dokuczliwymi uwagami zirytowała psa. Ale to, co zrobił teraz, naprawdę ją ruszyło. Już drugi raz była oskarżana o to samo, co nie wróżyło dobrze.
- Co ty sobie, do cholery, myślisz Cheddar? Że mamy tak dużo wody, żeby ją marnować przez twoją głupotę? - zapytała Samantha z surową miną. - Może przestaniesz się opierdalać i wreszcie skończysz z tymi szczeniackimi żartami?
- Tak jest. - Suczka zwiesiła głowę. Przywódczyni była bardzo zdenerwowana, wystarczyło jedno nieodpowiednie słowo, by ją rozjuszyć. To nie był dobry moment by się bronić i oskarżać o ten "wypadek" Sveta. - Przepraszam. To się więcej nie powtórzy.
- A żebyś wiedziała, że się nie powtórzy! - Samica dopiero się rozkręcała. - Od dzisiaj będziesz codziennie chodzić po wodę. Jeszcze raz coś wylejesz i będziesz to robić do końca roku.
- Zrozumiałam. - Cheddar odetchnęła z ulgą, że tylko na tym się skończyło. I tak pracowała za dwie osoby, nieustannie zgłaszając się do nowych zadań. Noszenie wody nie zachwieje jej planem dnia. - Czy to wszystko, przywódczyni? Mogę odejść?
- Nie. - Samantha zmrużyła oczy. - Wiem, że pracujesz, by unikać innych, a już w szczególności Sveta, dlatego od teraz wszystko co robisz, masz robić razem z nim. Będzie cię nadzorował a jego słowa masz traktować jak moje. Do odwołania.
Cheddar zatkało. Odwróciła się i w osłupieniu pomaszerowała przed siebie, po drodze potykając się o własne łapy. Dopiero po kilku chwilach zorientowała się, że nie było to zbyt kulturalne, ale Samantha wydawała się tym nieprzejęta. Odchodziła już w stronę jakichś dwóch kłócących się psów.
Suczka miała ochotę zasnąć i obudzić się dopiero zimą. Nosz kurna. Jakim cudem ten cham został jej szefem? Ze wzburzeniem wybiegła z kwatery głównej, kierując się w stronę jednego z popularnych wśród ludzi placów na których zawsze przebywało sporo gołębi.
Gdy tylko się tam znalazła, wbiegła w gromadę ptaków, zmuszając je do ucieczki. Złapała jednego z ociężałych, który nie poderwał się do lotu na czas i zmiażdżyła jego szyję swoimi szczękami, wyobrażając sobie, że robi to samo ze Svetem.
Złapała jeszcze dwie sztuki. Potem zaniosła je do spiżarni. Nie zostając na długo, napiła się łyk wody, ignorując wyraźne zniesmaczone spojrzenie rzucane jej przez inne psy i pobiegła szukać kolejnych ofiar. To pomagało wyładować jej gniew. Pod wieczór padała z nóg. Wracała po raz któryś do kwatery, myśląc o tym, że mógłaby zasnąć tu i teraz, gdzieś na zapomnianej uliczce wśród bezdomnych kotów. Właściwe, nie był to zły pomysł. Tak mogła uniknąć przyjemności odbębnania nudnych zadań razem ze Svetem. Jeśli chce, niech jej szuka. Zajmie mu to cały dzień, nawet jeśli wstałby przed świtem. Terytorium Palais-Bourbon jest duże, a jej zapach do tej pory przykryją różne inne wonie, ludzi, samochodów i zwierząt.
Znalazła w miarę nadające się miejsce. Musiała przedtem wygonić z niego jakąś nastroszoną kocicę, ale sterta pudeł i szmatek była jej. Zakopała się w wypłowiałych kocach. Uch, pachniała teraz kotem, który jadł na kolację jakąś starą rybę. Ale nieważne. Mimo to była zadowolona. Szybko zasnęła.

Svet? Jakoś tak biednie to wyszło, przepraszam :<

sobota, 11 sierpnia 2018

Od Dihona - Quest #3

Dni płynęły dosyć spokojnie. Lato powoli zamieniało się w majestatyczną jesień. Dalej było ciepło, lecz Słońce znacznie szybciej chowało się za horyzontem. Obserwowałem to z nieskrywanym podziwem. Natura była naprawdę fascynująca. W przeciwieństwie do otoczenia, sytuacja psów w Palais-Bourbon promieniała. Jeszcze kilka miesięcy temu z trudem racjonowaliśmy nikłe zapasy wody, lecz teraz sytuacja wyglądała całkiem inaczej. Była to głównie zasługa moja, jak i pewnego pitbulla. W zasadzie najbardziej przyczyniłem się do obecnego stanu rzeczy - gdyby nie ja, Sveta nawet by tu nie było. W każdym razie samiec koordynował codzienne wyprawy do fontanny znajdującej się na Polach Marsowych. Ja natomiast intensywnie myślałem. Gang stawał się coraz liczniejszy, co nieuchronnie ciągnęło za sobą większe zapotrzebowanie na życiodajną ciecz. Tymczasem niejaka Cheddar, jak udało mi się dowiedzieć, nie uważała tego za poważny problem. Podobno Svet również nie był bez winy. Dwójka ta rozlała przynajmniej kilka, tak dramatycznie nam potrzebnych wiader. Gdy tylko się o tym dowiedziałem, zirytowało mnie to nie na żarty. Jeszcze tego samego dnia udałem się do Samanthy, aby omówić z nią owe zdarzenie. Nie była zbyt chętna do rozmowy na ten temat. Było widać, że o całej sytuacji ma zdanie podobne do mojego - wszystko było niepotrzebne. Burknęła tylko, że wyznaczyła im jakieś dodatkowe prace. Zamierzałem jednak przedstawić jej swój pomysł. Wpadł mi do głowy całkiem niedawno. Nie był on może innowacyjny, lecz mógł naprawdę nam pomóc. Mianowicie chodziło mi o to, aby nazbierać jak najwięcej pojemników, wiaderek, konewek i wszystkiego, co jeszcze znajdziemy, po czym... czekać na deszcz. Gdy tylko z nieba zaczną spadać pierwsze krople, wszystkie naczynia zaczną napełniać się wodą. Zawsze dawało nam to dodatkowe źródło tego płynu, gdyby dalsze wyprawy do fontanny były niemożliwe, lub gdy... Svet i Cheddar dalej będą się przekomarzać. Samicy zdecydowanie spodobał się mój pomysł, zgodziła się nań bez oporu. Pozostawał więc tylko jeden, palący problem - brakowało mi łap do pomocy. Jesień nadchodziła wielkimi krokami, toteż już niedługo miały rozpocząć się pierwsze ulewne deszcze. Musieliśmy się na nie przygotować. Przywódczyni wyznaczyła do tego zadania kilka psów. Większości z nich nie znałem zbyt dobrze, nawet nie wiedziałem, jak mają na imię. Innych z kolei kojarzyłem całkiem dobrze, chociażby Levi'a. Wyżeł na szczęście całkiem doszedł już do siebie po naszej niedawnej wyprawie. Zbieranie materiałów zajęło nam kilka dni. Codziennie wyruszaliśmy na poszukiwania w małych grupkach. Zazwyczaj to ja im przewodziłem - w końcu byłem zbieraczem, więc miałem spore pojęcie o tym fachu. Z dnia na dzień pojemników było coraz więcej. Wiele psów patrzyło na stertę wszelkiego rodzaju misek i wiaderek ze zdziwieniem. Niektóre szczeniaki co jakiś czas podkradały jakieś plastikowe opakowanie, bawiąc się nim między sobą. Zazwyczaj jednak nie mogły nacieszyć się swoją zdobyczą - były szybko upominane przez Samathę. W końcowej fazie umieszczaliśmy zebrane rzeczy w różnych miejscach. Zadanie to nie należało do najłatwiejszych, musieliśmy bowiem szukać takich lokacji, których nie dostrzegą ludzie. Niejednokrotnie wymagało to wspinania się chociażby na dachy czy inne podobne obiekty. Lecz po wielu trudach, z dumą mogliśmy obserwować efekty naszej pracy. Wszystko było już przygotowane, pozostało nam więc czekać na jeden, bardzo istotny element - deszcz. O tej porze roku to zjawisko pogodowe nie należało do ewenementów, toteż nim zdążyliśmy się obejrzeć, z nieba runęła na nas ulewa. Schowani pod byle jakimi daszkami, patrzyliśmy, jak nasz plan się dopełnia. Żniwa były obfite. Niemalże wszystkie pojemniki zostały napełnione po brzegi. Następnego ranka przeczesaliśmy cały teren, przelewając ciecz do wiaderek pożyczonych od Sveta. Każdy pracował chętnie i radośnie, zadowolony z takiego obrotu spraw. Wszyscy członkowie z podziwem patrzyli na to, jak stara wanna znajdująca się w kwaterze głównej coraz bardziej się napełnia. Podsumowując, ostatnio całemu Palais-Bourbon powodziło się całkiem dobrze. Zero walk z innymi gangami, żadnych chorób czy innych niesprzyjających okoliczności. Można by wręcz rzec, że powoli się przez to rozleniwialiśmy. Jak jednak wiadomo, wszystko co dobre kiedyś się kończy. Tak było i w tym przypadku, lecz (niestety) nie mogliśmy się rozkoszować przyjemnym stanem zbyt długo. Kilka tygodni dobrobytu zostało brutalnie zmiażdżone przez pewne wydarzenie. Kolejny ulewny deszcz wywołał radosne uniesienie, wszak zwiastował świeżą dostawę wody, prawda? No właśnie nie. Jakiś wyjątkowo zabawny dowcipniś postanowił spłatać nam figla i powywracał wszystkie pojemniki. Niektórzy dalej naiwnie sądzili, że to zwykły przypadek, konsekwencje silnego wiatru, ale ja miałem całkiem odmienne zdanie. Niektóre pojemniki znajdowały się w miejscach niezbyt narażonych na działanie prądów powietrza, więc ta teza była bezdyskusyjnie obalona. Sądziłem nawet, że jej najbardziej zagorzali wyznawcy mogli mieć coś wspólnego z zaistniałą sytuacją, lecz nie mogłem otwarcie oskarżyć ich o zdradę. Postanowiłem na własną rękę zając się tą sprawą i, w miarę mych możliwości, poszukać winnego. W gangu panowała dosyć markotna atmosfera. psom obniżał się nastrój niemal proporcjonalnie do ubywającej z dnia na dzień wody. Z początku snułem się bez celu po obozie, próbując wymyślić, kto mógł być winowajcą. Byłem niemalże pewien, że wokół 'miejsca zbrodni' nie znajdę żadnych tropów - wszak niedawno obficie padało. Mimo tego postanowiłem zrobić mały obchód, żeby nie czuć tej dobijając bezczynności. W drogę udałem się z samego rana. Była to najlepsza pora dnia na wszelkie tropienie - rześkie powietrze ułatwiało wyłapywanie zapachów. Przemierzałem tereny Palais-Bourbon z niezwykłą uwagą i skupieniem. Przy każdej misce zatrzymywałem się na chwilę, węsząc dokładnie. Za każdym razem okrążałem przedmiot dokładnie, prawie szorując nosem po ziemi. Rezultat jednak zawsze był taki sam - do moich nozdrzy dobiegał jedynie zapach błota, ziemi i plastiku. Usiadłem na chwilę, całkiem zrezygnowany. Głośno westchnąłem, bezsensownie wgapiając się w przestrzeń. Do obejścia zostało mi jeszcze tylko kilka wiaderek. Robiło się coraz później, a więc niedługo pojawią się tutaj ludzie, inne psy... Wstałem niechętnie i ruszyłem przed siebie, powłócząc łapami. Droga do następnego punktu była krótka - wystarczyło przejść jakieś piętnaście metrów ulicą, po czym skręcić w lewo. Wciśnięta między dwa budynki, całkiem niepozorna miska okazała się jednak przełomowa. Bez szczególnego entuzjazmu podszedłem do niej, zaciągając się powietrzem. Spodziewałem się tego samego co wcześniej, aż tu nagle... Zapach psa. Ze zdziwienia aż otworzyłem szeroko ślepia. Natychmiast niemalże przypadłem do pojemnika, z zapałem węsząc. Suka, jakieś trzy, może cztery lata. Zdecydowanie nie pachniała Palais-Bourbon. W zasadzie... nie wyczuwałem zapachu żadnego z gangów. Czyżby była samotniczką? Co prawda nie wykluczałem tej opcji, ale wydawało się to nieprawdopodobne. Jeśli nie była powiązania z żadnym klanem - jaką miała motywację? Gdyby pochodziła z takiego na przykład Louvre, zrozumiałbym. Dla tamtejszych psów pozbawienie nas czegoś tak ważnego jak woda byłoby korzystne. Ale jaki interes miała w tym samotna suka? Czyżby ktoś ją przekupił? Żeby się na to zgodzić musiała być bardzo zdesperowana - kto normalny wszedłby na teren obcego gangu, chcąc mu nieźle zaszkodzić!? Przecież gdyby ktokolwiek z nas ją spotkał - zostałaby rozszarpana! Co ów zleceniodawca mógłby jej zaproponować, aby była skłonna aż tak się poświęcić? Nie miałem najmniejszego pojęcia. Wróciłem do obozu z głową pełną kotłujących się myśli. Natychmiast udałem się do kwatery głównej, lecz nie zawitałem do pokoju obrad. Byłem zbyt wyczerpany nawet na tak podstawową czynność jak zdanie raportu... Chwiejnym krokiem wkroczyłem do największego pomieszczenia. Szybko odnalazłem moje nieco zniszczone legowisko. Z trudem do niego dotarłem, padając na nie z wyczerpaniem. Westchnąłem błogo, gdy tylko poczułem miękki materiał pod łapami. Najwyżej opowiem wszystko Samathcie jutro. Nigdzie się nam przecież nie śpieszy. Prawdopodobnie i tak nie znajdziemy ów konfliktowej suki. Cały czas pogrążony w natrętnych myślach zamknąłem oczy, układając się wygodnie na posłaniu.

Quest zaakceptowany!
+10 pkt do szybkości
+5 pkt do wytrzymałości
+50 pkt doświadczenia

Od Soboty CD. Cheddar

Suczka patrzyła na Cheddar, która wpatrywała się w jej łapy. Wiedziała, że czuła się winna i z jakiegoś powodu wyczuwała strach, a przecież nie było do tego powodu. Stojąc trochę w cieniu jednego z pobliskich kontenerów postanowiła wyjść trochę na światło dwa, trzy kroki oraz stanąć bliżej Cheddar. Kiedy tak zrobiła popatrzyła łagodnie na psinę i odpowiedziała lekko się śmiejąc:
- Piękna? Piękna to ja raczej nie jestem. - światło odsłoniło pysk, szyję oraz trochę klatki, które były pokryte w niektórych miejscach bliznami. Sobota jednak nie przejmowała się nimi.
- O... To moja wina, przepraszam! - Cheddar jakby skuliła się bardziej na ziemi. Ruda nie mogła patrzeć na to jak zżera ją poczucie winy i pyszczkiem pomogła wstać suczce, a także rozkazała jej wstać.
- Cheddar, to nie twoja wina, sama się prosiłam. Poza tym lekko mnie poturbowali za wymknięcie się więźnia, ale to w sumie tyle jak na gang pod dowództwem Cargo. Blizny znikną za jakiś czas po prostu potrzebują czasu. - Sobota cały czas uśmiechała się do towarzyszki, nie chciała aby czuła wyrzutów sumienia oraz poczucia winy. Decyzja o uratowaniu jej zapadła i została wykonana przez Sobotę, czego nie żałuje oraz cieszy się z bezpiecznego powrotu suczki do swojego gangu w jednym kawałku.
Cheddar podniosła się jeszcze bardziej jakby odzyskała pewność i już była bardziej uspokojona stanem rudej, ta z kolei patrzyła nadal na nią łagodnie oraz przyjaźnie, nie miała jej nic do zarzucenia bo czemu? Sobota była obolała, nie spało jej się zbyt dobrze od kilku dni, miała trochę na pieńku z Cargo i częścią gangu podążająca za nią, ale ruda nie robiła sobie z tego nic. Po prostu dalej żyła, nie raz miała gorzej, ale wychodziła z tego. Tym razem też tak miało być.
- Przejdziemy się na spacer? - zaproponowała Cheddar.

Cheddar?

piątek, 10 sierpnia 2018

Od Sveta C.D. Cheddar

Z uporem wpatrywałem się w drogę przede mną. Starałem się ignorować Cheddar, acz nie było to łatwe. Szła za mną, więc nie mogłem jej widzieć, lecz oczyma wyobraźni dostrzegałem szeroki uśmiech na jej pysku. Z pewnością te głupie odzywki sprawiały jej wręcz niewyobrażalną przyjemność.
- ...tajemniczy macho, uśmiechający się ironicznie, widząc jak mały szczeniak na terytorium wrogiego gangu jest otaczany przez dorosłe duże psy i trzęsie się ze strachu. Kręci cię to? - z dezaprobatą dokończyła swoją wypowiedź.
Znowu niemal teatralnie przewróciłem oczami, po czym przyśpieszyłem kroku. Znajdowaliśmy się już na Polach Marsowych, co niezmiernie mnie cieszyło. Im szybciej wykonamy pracę, tym szybciej się jej pozbędę. Cheddar, o dziwo tym razem nie wypowiadając ani słowa, wyprzedziła mnie. Raczej z umiarkowaną gracją wskoczyła na kamienny schodek fontanny. Nachyliła się delikatnie, zanurzając wiaderko w cieczy. Uśmiechnąłem się na ten widok podstępnie. Według niej miałem we krwi zmuszanie innych do pływania... Podszedłem do niej cicho, uprzednio wypuszczając z pyska mój kubeł. Chwilę poczekałem na właściwy moment - była w pełni zaangażowana w pracę. Oparłem łapy na stopniu, po czym gwałtownym ruchem uderzyłem w jej zad. Suka z głośnym pluskiem wpadła do wody, krzycząc ze zdziwienia. Zaśmiałem się mimowolnie, profilaktycznie odsuwając się kilka kroków. Kilka sekund później samica wyłoniła się z toni, całkiem ociekając wodą. Jej naburmuszona mina była wręcz karykaturalna. Ów widok wywołał moje kolejne salwy śmiechu - niemal tarzałem się po ziemi z rozbawienia.
- Lepiej dokończ robotę, nie mamy całego dnia! - wydukałem z trudem, dalej nie mogąc się opanować.
Cheddar wygrażała mi pod nosem, lecz całkiem to ignorowałem. Sprężystym krokiem obszedłem fontannę, chwytając przy tym w zęby moje wiaderko. Stanąłem po drugiej stronie sporego źródełka, aby cały czas mieć ją na widoku. Pochyliłem łeb, nabierając do pojemnika nieco płynu. Kątem oka w dalszym ciągu ją obserwowałem. Ze zdenerwowania nie chciała uraczyć mnie nawet przelotnym spojrzeniem. Okazało się, że cała ta sytuacja miała jeszcze jeden pozytywny skutek - ukróciła jej odzywki. Idealnie. Kilka minut później byliśmy już gotowi do powrotu. Bez słowa ruszyłem przed siebie, jakby całkiem ignorując jej obecność. Słońce dopiero pojawiało się na nieboskłonie, toteż wokół nie było widać ludzi. Całkiem nieskrępowani przemierzaliśmy paryskie uliczki, coraz bardziej zbliżając się do kwatery. Gdy znajdowaliśmy się już naprawdę niedaleko, wyminąłem sukę. Przyśpieszyłem nieco kroku, z początku zostawiając ją w tyle. Wkrótce jednak usłyszałem miarowe uderzanie łap o podłoże - chciała mnie dogonić. Nie dawałem za wygraną, jeszcze bardziej odstawiając sukę. W międzyczasie zdążyliśmy dotrzeć niemalże do obozu. Wbieglibyśmy na główny plac za chwilę, gdyby nie to, że... Nagle się zatrzymałem. Zdziwiona Cheddar nie zdążyła tego zrobić, uderzając we mnie z całym impetem. Nasze wiaderka zakołysały się niebezpiecznie, oblewając część chodnika wodą. Całkiem 'przypadkiem' całe zdarzenie dostrzegła Samantha, Victor i kilku innych,pomniejszych członków Palais-Bourbon. Samiec natychmiast chciał do nas podbiec, lecz przywódczyni zatrzymała go spokojnym gestem. Sama ruszyła w naszą stronę, mierząc nas surowo wzrokiem. Spojrzałem na Cheddar z udawaną złością, jednocześnie ledwo kryjąc złowieszczy uśmieszek. Porzuciłem swój kubełek, gwałtownie ruszając do przodu. Zdążyłem tylko rzucić zirytowane spojrzenie Samanthcie, po czym zniknąłem wśród reszty psów. Zdarzenie to szybko zaczęło ściągać gapiów - wiele czworonogów patrzyło się na dwie suki ze zdziwieniem, szepcąc coś między sobą. Ja tylko z upodobaniem przyglądałem się nieco speszonej Cheddar. Brązowa samica spojrzała na mnie ukradkiem, mrużąc oczy. Wzruszyłem ramionami z triumfalnym uśmiechem, po czym jak gdyby nigdy nic odszedłem z placu.

<Cheddar?>  

czwartek, 9 sierpnia 2018

Od Cheddar CD. Sveta

Cheddar uśmiechnęła się triumfalnie, widząc wściekły wyraz pyska Samanthy, kiedy przywódczyni zabierała Sveta na pogawędkę na osobności. Plan zadziałał w stu procentach, suczka miała nadzieję, że teraz pitbull dostanie jakieś dodatkowe prace, którymi będzie się musiał zajmować, zamiast wrzucać szczenięta do wody i sprawdzać, czy nie utoną.
W dobrym nastroju, do końca dnia opiekowała się Hiacyntem. Nigdzie w pobliżu nie widziała Sveta i bardzo ją to cieszyło. Może postanowił trzymać się od kwatery głównej z daleka, przynajmniej chwilowo. Większość gangu widziała to, jak "rozlał" zapasy wody i zapewne nie zwiększyło to ich sympatii do rudo-białego samca.
Pod wieczór pies wrócił do kwatery głównej, po drodze rzucając Cheddar ponure spojrzenie. Suczka nie przejęła się tym zbytnio, pewnym siebie krokiem udała się do swojego legowiska, które całkiem przypadkiem znajdowało się niemal naprzeciwko pitbulla. Oboje nie mieli ochoty na siebie patrzeć, zasypiając. Czekoladowa odwróciła się tyłem i położyła pysk na przednich łapach. Tej nocy spała wyjątkowo dobrze.

Obudziło ją mało delikatne potrząsanie. Zerwała się na cztery łapy i jeszcze nie całkiem rozbudzona, złapała intruza za sierść zębami. A raczej złapałaby, gdyby ten ktoś miał futro choćby trochę dłuższe. Kłapnęła zębami w powietrzu. Spojrzała na psa stojącego tuż przed nią. Svet. Cóż za niespodzianka. Dlaczego budził ją, gdy jeszcze było ciemno? Słońce nawet nie wzeszło.
- Czego chcesz? - warknęła nieprzyjemnie, wychodząc z posłania. Teraz i tak znów nie zaśnie.
- Idziemy po wodę - zakomunikował jej i odwrócił się, zachowując kamienny wyraz pyska.
Cheddar moment analizowała sytuację.
- Doniosłeś na mnie - roześmiała się, z satysfakcją obserwując znudzony wzrok Sveta, który tylko przewrócił oczami. - Och, więc nie dość, że sadysta lubiący znęcać się nad szczeniętami to jeszcze kapuś?
- To rozkaz Samanthy.
- Och, jasna sprawa szefie - odpowiedziała z rozbawieniem. Miała nadzieję, że działa mu na nerwy. - Domyślam się, że oczywiście ty będziesz dowodził.
Pies nie odpowiedział, bez słowa rzucił jej pod łapy wiaderko.
- Czemu dostałam większe? - Bez protestu chwyciła naczynie w zęby, po prostu chciała mieć pretekst do dogadywania pitbullowi. - Przecież jesteś taki silny i wszyscy tak cię podziwiają, nie lubisz pokazywać jaki to z ciebie prawdziwy samiec alfa? Milczący, tajemniczy macho, uśmiechający się ironicznie, widząc jak mały szczeniak na terytorium wrogiego gangu jest otaczany przez dorosłe duże psy i trzęsie się ze strachu. Kręci cię to? - prychnęła z dezaprobatą, przerywając na moment swój wywód.
Nie widziała, czy cokolwiek nim osiągnęła, ale miała taką nadzieję. Svet szedł pierwszy, nie widziała jego reakcji na te słowa. Byli już blisko fontanny. Cheddar postanowiła już nic nie mówić, tylko wykonać robotę jak należy, żeby móc zgłosić się do jakiegoś patrolu czy czegoś. Nie miała ochoty przebywać między psami, była zbyt zdenerwowana. Potrzebowała spokoju. Zanurzyła wiadro w wodzie, patrząc jak powoli się napełnia.

Svet?

Od Sveta C.D. Cheddar

Nerwowo spoglądałem na Samanthę. Przywódczyni piorunowała mnie wzrokiem, obnażając przy tym kły. Po chwili stała już na przeciwko mnie - była nieco wyższa, toteż zadzierałem łeb, aby spojrzeć jej w oczy. Wokół powoli zaczynał zbierać się tłum gapiów, co najwyraźniej niezbyt się jej spodobało. Uczyniła krótki, nerwowy gest łbem, wskazując na wejście do kwatery. Odwróciła się i ruszyła do ukrytej w krzakach klapki. Zrobiłem to samo, poruszając się sztywnym krokiem. Kilka sekund później znaleźliśmy się w pustym, zacienionym pomieszczeniu. Suka usiadła na przeciwko, dalej przeszywając mnie wzrokiem.
- A więc? Jak się wytłumaczysz? - jej głos zadudnił w pokoju, brutalnie wdzierając się w moje uszy.
Przełknąłem ślinę. Rzadko kiedy się czegoś bałem, ale do Samanthy zdecydowanie czułem respekt. Nie mógłbym jednak nie zauważyć, że i ona darzy mnie szacunkiem. To była moja jedyna szansa.
- To nie tak jak myślisz - zacząłem, starając się mówić z pewnością siebie. - Nigdy bym tego nie zrobił.
Z trudem wytrzymywałem jej piorunujące spojrzenie. Samica uniosła brew, w geście niedowierzania. Spokojnie kłapnęła zębami w powietrzu, dając mi do zrozumienia, że jej nie przekonałem. Skrycie przewróciłem oczami.
- To ta suka, brązowa, ze złotymi oczami. - wlepiłem wzrok w sufit, ignorując ją ostentacyjnie. Niewiele psów mogło sobie na to pozwolić.
Ów informacja nieco ją zaciekawiła. Jej wyraz pyska powoli stawał się łagodniejszy i bardziej wyrozumiały. Wierzyła mi. Prawdę powiedziawszy nie miała powodu, żeby uważać, iż kłamie. Zawsze byłem wobec niej szczery, przy okazji sumiennie wykonując swoje obowiązki.
- Cheddar? - spytała po chwili, chcąc upewnić się, czy właśnie tę sukę podejrzewam.
Pomyślałem chwilę. W zasadzie nie znałem jej imienia - widziałem ją raptem kilka razy. Ledwo ją kojarzyłem. Lecz w tamtej chwili jedyną słuszną odpowiedzią było "tak". Pokiwałem więc łbem. Samantha westchnęła ciężko. Zapewne całe to zdarzenie nie było dla niej zbyt przyjemne.
- Od dzisiaj razem będziecie wyprawiać się po wodę - odparła lakonicznie.
Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.
- Co!? - krzyknąłem histerycznie.
Suka nie chciała dać się wciągnąć w zbędne wymiany zdań. "To co słyszałeś..." zdawała się tylko szepnąć, po czym beznamiętnie wzruszyła ramionami. Następnie spokojnym krokiem opuściła pomieszczenie, pozostawiając mnie samego. W dalszym ciągu stałem tam, całkiem zszokowany. Współpracować? Z nią!? To zadanie wydawało się niemożliwe. W zasadzie wolałbym, żeby Samantha zrugała mnie, nawet wyrzuciła z gangu, ale żeby skazywać mnie na takie coś!? Warknąłem głucho w przestrzeń. Nie miałem nic do gadania - nawet ja nie mógłbym polemizować z jej rozkazami. Zdenerwowany ruszyłem do drugiego, mniej uczęszczanego wyjścia. Nie chciałem, aby ktokolwiek mnie zauważył. A już na pewno nie Cheddar...

<Cheddar? Przepraszam, za długi czas oczekiwania i słaby odpisik :c >

niedziela, 5 sierpnia 2018

Od Cheddar do Sveta

Ten dzień zapowiadał się obiecująco. Słońce skryte było za chmurami, powiewał lekki wiatr. Co prawda, nie było idealnie, bo wszędzie unosił się kurz i nieprzyjemny zapach ludzi. Ale dało się wytrzymać. Przynajmniej pogoda była taka, jaką lubiła suczka.
Przeciągnęła się i niemal natychmiast, postanawiając nie tracić czasu, skierowała się ku legowisku szczeniąt. Dzisiaj miała się zajmować Hiacyntem. Wiedziała, jak psiak uwielbia pływać, dlatego zaplanowała, że zabierze go do małego oczka wodnego, które znalazła w opuszczonym fragmencie parku.
Delikatnie obudziła szczeniaka, uśmiechając się, widząc jak malec ziewa przeciągle.
- Wstawaj, śpiochu.
Szczeniak wygramolił się z legowiska i usiadł spokojnie u jej boku, wciąż półprzytomnie drapiąc się tylną łapą za uchem.
- Chcesz pójść popływać? Znalazłam świetne miejsce! - Cheddar zamerdała kikutem ogona, zaczynając rozwodzić się nad tym, gdzie planuje zabrać Hiacynta. - Zjemy śniadanie i tam pójdziemy.
- Nie chcę - przerwał jej piesek, opuszczając wzrok na swoje łapy.
- Czemu? - zdziwiła się suczka. - Kochasz pływać. Coś się stało?
- Wolę zostać tutaj - wymamrotał szczeniak, odmawiając dalszych wyjaśnień.
- Dobrze... - Cheddar nieco opuścił entuzjazm. - To w takim razie chodźmy coś zjeść, okej?
Hiacynt pokiwał głową i trochę nie rozchmurzył. Razem podeszli do miejsca, gdzie łowcy przynosili zwierzynę. Cheddar w błyskawicznym tempie wyszukała dorodnego gołębia, którym oboje mogliby się najeść. Wyciągnęła go ze spiżarni i wskazała Hiacyntowi miejsce obok siebie.
Cheddar pobieżnie oskubała ptaka, by szczeniakowi łatwiej było się dostać do mięsa. Gdy radośnie pałaszował zdobycz, suczka przyglądała się mijającym ich psom. Zauważyła dość sporą grupę prowadzoną przez jakiegoś nieznanego jej jeszcze pitbulla. Musiał być w gangu nowy. Wszyscy nieśli wiadra z wodą, które stawiali w wyznaczonym miejscu. Ach, tak, teraz jej się przypomniało. To ten samiec kilka dni temu zaczął nadzorować wyjścia do fontanny po zapasy. Skoro grupa akurat wracała, musieli wyjść przed świtem.
- Zjadłeś już?
Cheddar odwróciła się w stronę Hiacynta, jednak tam, gdzie powinien być szczeniak, zauważyła jedynie gołębia z obgryzionym skrzydłem. Rozejrzała się, zdezorientowana. Szczeniak chował się za jej grzbietem, wpatrując się okrągłymi ze strachu oczami w biało-rudego pitbulla.
- Boisz się go? - Cheddar przyjrzała się bliżej nieznajomemu. Pies był muskularny i dobrze zbudowany, a do tego wyglądał, jakby mógł kogoś z łatwością udusić. Miał na ciele też sporo blizn. Hiacynt bał się obcych, nic dziwnego, że nowy samiec w gangu tak go przestraszył. - Hej, niepotrzebnie. Należy do Palais-Bourbon, nie zrobi ci krzywdy. Może jest miły. Jeszcze go nie poznałam, przywitamy się? - zaproponowała, podnosząc się, ale szczeniak pociągnął ją za sierść, nie pozwalając ruszyć do przodu.
- Wrzucił mnie do rzeki - pisnął, przylegając do jej tylnych łap, by obcy go nie zauważył. - A potem zabrał na teren Louvre. To było straszne!
W Cheddar zawrzało. Spojrzała na szczeniaka. Nie mógł kłamać, jego strach był zbyt oczywisty. Przeniosła morderczy wzrok na pitbulla.
- Opowiedz mi o tym, co się stało.

Nie mogła w to uwierzyć. Po wysłuchaniu całej historii opowiedzianej przez Hiacynta, miała cholerną ochotę podejść do tamtego psa i co najmniej odgryźć mu ogon za to, co zrobił. W starciu bezpośrednim nie miała jednak szans, wiedziała o tym patrząc na umięśniony grzbiet psa i wielkie szczęki, zapewne nawykłe do zaciskania się na ciele przeciwnika. Zmartwiona stanem szczeniaka, przekazała go Hugonowi, uprzednio informując o tym, by trzymał go z dala od biało-rudego nowicjusza.
W ciągu dnia udało jej się sporo dowiedzieć o nowym. Inni chętnie o nim opowiadali, na dodatek wyrażając się o nim w samych superlatywach i z uznaniem. 
Wkurzało ją to. 
Miał na imię Svet, zanim przyłączył się do gangu mieszkał w opuszczonym hotelu na terenie miasta. Pomógł dwóm innym psom uciec z zasadzki, znalazł sposób na pozyskiwanie wody z fontanny i na dodatek załatwił lekarstwo działające na zatrucie, przez które przeszła większość Palais-Bourbon, w tym Cheddar. Jeszcze kilka dni temu wymiotowała, a potem Victor dał jej nasiona kminku, po których jej się polepszyło. Gdyby wiedziała, że to ten parszywy pchlarz je tutaj przyniósł, wolałaby chorować dalej niż je wziąć.
Skoro wszyscy byli jego fanami, trzeba było zepsuć jego reputację. Cheddar naprawdę miała ochotę po prostu podejść i zrobić mu coś złego, ale nie mogła w ten sposób rozwiązać sprawy. Bójki były zakazane. Do tego była zbyt słaba, by mierzyć się z tym psem.
Poprosiła jednego ze zbieraczy o długi sznurek. Gdy nikt akurat nie korzystał z wody stojącej w wiaderkach, przeciągnęła go przez uchwyt pierwszego pojemnika i ukryła się tak, by móc obserwować. 
Nie musiała czekać długo. Svet właśnie wracał do kwatery, wszedł przez wejście i od razu skierował się do równego rządka z wiadrami. Był zmęczony, dyszał od niedawnego wysiłku. Jego krótka sierść też musiała być problemem, bo nie chroniła przed promieniami słońca. Musiał być zgrzany. I z pewnością bardzo chciało mu się pić. Cheddar nie mogła powstrzymać się przed złośliwym uśmiechem. Co za pech, trzeba było nie wykorzystywać bezbronnego szczeniaka.
Poczekała na odpowiedni moment i... Pociągnęła za sznurek. Linka napięła się. Pierwsze wiadro się wywróciło, potrącając kolejne. Litry wody rozlały się na ziemię tuż pod łapami zdezorientowanego Sveta. Inne psy słysząc hałas, odwróciły się i z niedowierzaniem popatrzyły na stojącego bez ruchu pitbulla. Zapasy przepadły. Cheddar ledwo powstrzymywała się od śmiechu. Chyba była nieco za głośno, bo pies usłyszał ją i spojrzał prosto na nią a następnie na sznur, który trzymała w pysku. Suczka ostentacyjnie zwinęła linkę a następnie wyrzuciła ją gdzieś za siebie. Jego słowo przeciw jej. Svet stał kilka centymetrów od wiader, Cheddar niemal po drugiej stronie kwatery. 
Nietrudno przewidzieć, komu uwierzy zbliżającą się rozsierdzona Samantha.

Svet?

Od Dihona C.D. Kichnął

Z nietęgą miną spoglądałem w kierunku przybysza. Była to niska, dosyć krępa suka o łaciatej sierści. Pochylała łeb, patrząc się na Kichnął agresywnie. Kręciła się wokół nas z zawadiackim uśmiechem. Niechybnie była bardzo szybka i zwinna, wyglądała również na kłótliwą. No i zdecydowanie nie spodobał jej się fakt, że obok mnie stał wiekowy samiec. Przełknąłem nerwowo ślinę. Już kalkulowałem co mi za to groziło. Samatha bez problemu mogłaby uznać to za zdradę gangu, a wtedy zapewne wyleciałbym stąd na zbity pysk. W najlepszym wypadku. Gorzej, jakby ktoś zechciał zamienić mnie w swój worek bokserski. Odruchowo cofnąłem się kilka kroków, chcąc uniknąć gniewu suki. Ona jednak doskonale mnie przejrzała i ruszyła w moim kierunku. Niespodziewanie jednak zmieniła swój cel, tym razem przybliżając się do Kichnął. Poczciwy staruszek nawet tego nie zauważył, toteż był całkowicie zaskoczony, gdy suka skoczyła na niego. Z łatwością obaliła go, śmiejąc się przy tym głośno. Kichnął zaczął uciekać na oślep, kryjąc się gdzieś między budynkami. Samica nie goniła go - kompletnie nie widziała w nim zagrożenia, a to co zrobiła, zrobiła tylko dla zabawy. Patrzyłem na tę sytuację z nieskrywaną pogardą, jednak nie reagowałem. Gdy suka przestała zanosić się śmiechem, poświęciła swoją uwagę mi.
- Widzę, że ten gang już ci nie wystarcza? - zagaiła drwiąco, odwracając się na pięcie.
Ignorując jej słowa, ruszyłem przed siebie, w stronę obozu.

Od Oscara - Quest #3

Zapowiadał się piękny dzień. Białe obłoki leniwie przechadzały się po niebie, tymczasem ciepłe promienie słoneczne muskały moją czarną sierść. Było jeszcze dość wcześnie, jednak większość psów była już na nogach. Uważnie przyglądałem się ich poczynaniom. Większość snuła się bez celu w okolicy. Python leżała na jakimś kamiennym podwyższeniu, ogarniając wzrokiem cały plac. Bezpośrednio przylegał on do naszej kwatery głównej, toteż właśnie tu kręciło się najwięcej członków. Tak i samica, jak i ja czujnie lustrowaliśmy wszystkich wzrokiem. Jakiś niewielki, brązowy pies właśnie chłeptał wodę z plastikowego pojemnika. Najwyraźniej był spragniony, gdyż przez co najmniej kilkanaście sekund oddawał się tej czynności. W okolicy przechadzała się Elizabeth. Chodziła w tę i we w tę, niechybnie myśląc o czymś. Wyglądała na nieco zestresowaną, ale przede wszystkim - całkiem nieobecną. Co jakiś czas potykała się o własne łapy, dalej nie wyrywając się z zamyślenia. Niedaleko dostrzegałem również Rem. Borderka leżała w cieniu, w najdalszym zakątku placu. Była ukryta przed wzrokiem większości - zasłaniała ją sterta jakichś kartonów. Dyszała ciężko, najwyraźniej z trudem radziła sobie z upałami. Ku mojemu zdziwieniu nigdzie nie widziałem mego przyjaciela. Ostatni raz rozmawiałem z nim wczoraj, dosyć późnym wieczorem. Zazwyczaj spaliśmy w pobliżu, jednak dziś nie ujrzałem go, gdy pierwszy raz otworzyłem oczy. Wzruszyłem ramionami - pewnie poszedł na patrol. Jednak moje przypuszczenia szybko zostały zweryfikowane. Raptem kilka minut później na dziedziniec wpadł chart. Z trudem nadążały za nim dwa szczeniaki - Szarża i Vipéra. Spojrzałem na tę gromadkę pytająco. Cała trójka była wyraźnie rozemocjonowana, Sanssouci może nawet coś więcej - wyglądał na całkiem zdezorientowanego. Python podniosła się natychmiast, gdy tylko ich ujrzała. Ostrzegawczo warknęła w przestrzeń - wiedziała, że to nie wróżyło nic dobrego. Borzoj raptownie zatrzymał się przed zastępczynią. Stał w lekkim rozkroku, pochylając łeb i dysząc ciężko. Musiał biec przez jakiś czas, gdyż z trudem łapał oddech. Wiedziałem, że mój przyjaciel nigdy nie mógł pochwalić się ponadprzeciętną kondycją. Nieraz wybieraliśmy się na wspólne przebieżki po Paryżu - gdy ja dopiero się rozkręcałem, on padał już z sił. Szczeniaki wydawały się równie zmęczone. Błądziły wzrokiem po placu, niezdecydowane, co robić. Po chwili również zdecydowałem się jakoś zadziałać. Wstałem z trudem, otrzepując się przy tym. Statecznym krokiem podszedłem do grupki, stając u boku Python.
- Co się stało? - zapytała rzeczowo suka, chcąc rozwiać wszelkie wątpliwości.
Chart potrzebował chwili, aby zebrać myśli.
- Pułapki! Szczeniaki, prawie... - zaczął bełkotać coś bez ładu i składu, dalej nie mogąc się uspokoić.
Python popatrzyła na niego z powątpiewaniem, zabawnie unosząc lewą brew. "Spokojnie" rzuciła beznamiętnie, jednym ruchem zeskakując z podwyższenia. Wylądowała blisko samca, niemalże przytłaczając go swoją obecnością.
- Rano poszedłem pobawić się ze szczeniakami, tam gdzie zawsze. - wskazał na ów młodziaki, które zawtórowały mu merdaniem ogonkami. - Ktoś rozstawił tam pułapki! - podniósł głos, kończąc zdanie niemal histerycznie.
W okół zebrał się już niemały tłumek, zwabiony tą sytuacją. Po słowach samca wśród psów rozległy się okrzyki zdziwienia i szepty niedowierzania. Python myślała chwilę, nic nie mówiąc. Przy okazji uciszała wzrokiem co głośniejszych członków, niejednokrotnie teatralnie obnażając kły.
- Ty... - jej zimne spojrzenie spoczęło na mnie. - się tym zajmiesz.
Byłem nieco zdziwiony. Suka rzadko powierzała mi podobne zadania - wszak byłem tylko uczniem. Co prawda większość psów miało do mnie zaufanie, cieszyłem się również dobrą opinią, a i byłem w doskonałej formie fizycznej, ale raczej uchodziłem za 'tego od patroli'. Okazjonalnie dostarczałem też przeróżne listy, zazwyczaj w towarzystwie Kapsla. Lecz najwyraźniej coś się zmieniło. Posłusznie przytaknąłem, bez słowa odchodząc od grupki psów. Dobrze wiedziałem, gdzie zazwyczaj bawiły się szczeniaki. Ze względu na bezpieczeństwo ów 'plac zabaw' znajdował się stosunkowo blisko obozu. Był położony na niewielkim terenie, odgrodzonym od reszty świata przez kilka budynków. Większość z nich była opuszczona, lub po prostu mało popularna, toteż spokoju nie mąciła ludzka ciekawość. Żwawym krokiem ruszyłem w kierunku tego miejsca. Niedługo potem moim oczom ukazał się plac, w całej swej okazałości. Był porośnięty krótką, soczyście zieloną trawą. Część pola oddzielona była niewielkimi, metalowymi płotkami. W nieregularnych odległościach znajdowały się wbite w ziemię opony. Były nieźle sfatygowane - niewiele przedmiotów przetrwa spotkanie z ostrymi, szczenięcymi kiełkami. Moją uwagę przyciągnęło jednak coś innego - ludzki zapach, tak niecodzienny w tej okolicy. Zacząłem uważnie przyglądać się temu miejscu. Byłem w szoku - jak Sanssouci mógł tego nie zauważyć? Zazwyczaj był trochę lepszy ode mnie w dostrzeganiu wszelakich anormalnych zjawisk, tymczasem ja nie miałem problemu z namierzeniem pułapek. Chart musiał być dosyć zmęczony - pewnie z tego wynikała jego nieuwaga. Jedno drzewo było niebezpiecznie pochylone. Pod nim znajdowała się pętla z cienkiego, mocnego sznurka. Każdy wie, co by się stało, gdyby jakiś szczeniak tam wpadł - nic dobrego! Na domiar złego pułapka ta znajdowała się zaraz pod sporym, płaskim kamieniem, który był szczególnie popularny wśród szczeniąt. W okolicy znajdowała się również inna niebezpieczna konstrukcja - znajdowała się na skraju placu i miała konstrukcję podobną do tej poprzedniej, lecz była zakończona siecią. Biedak, który uruchomiłby pułapkę zostałby uwięziony wśród plączących się lin. Pewnym krokiem ruszyłem przed siebie. Chwyciłem w pysk jakiś sporawy kamień. Szybko podszedłem do pułapki, wrzucając w sam środek pętli głaz. Mimowolnie spłoszyłem się, gdy schowana wcześniej siatka poszybowała w górę. Gdy tylko się uspokoiłem, przystąpiłem do dalszej roboty. Jednym susem znalazłem się przy miejscu, w którym zawiązana była linka i począłem wściekle ciągnąć. Nie było to łatwe, lecz po jakimś czasie węzeł puścił. Odetchnąłem z ulgą. Jedna niebezpieczna sytuacja zażegnana, czas na wnyki. Prędko podszedłem do sideł, ponownie dzierżąc coś w pysku. Tym razem był to spory kawał drewna - szczerze nie miałem pojęcia, jak mógł się tu znaleźć. Rzuciłem go w stronę pętli. Drzewo gwałtownie odgięło się, wyrzucając kłodę w powietrze. Ciężki przedmiot bezwładnie dyndał na konopnym sznurze. Już miałem brać się za jego przegryzanie, lecz ostatecznie zrezygnowałem. Teraz, kiedy cała ta okolica nie jest już groźna, ów drewienko mogło posłużyć za niezły gryzak. Szczeniaki bez problemu mogłyby wziąć go w pysk i szarpać wściekle. To pomogłoby im wyrobić trochę mięśni, a i dostarczyłoby zapewne sporo zabawy. Popatrzyłem z dumą na oczyszczony plac. Idealnie wywiązałem się z zadania. Opuściłem lekko uszy i zacząłem energicznie machać ogonem, gratulując sam sobie. Idealnie, do prawdy idealnie. Obróciłem się prędko, chcąc jak najszybciej powrócić do obozu. Prawdę powiedziawszy nieco mnie to wymęczyło. Aktualnie marzyłem tylko o położeniu się w cieniu! Ufnym krokiem ruszyłem przez plac. Prawdę powiedziawszy zupełnie nie zważałem na to, gdzie stawiam łapy, toteż nagły trzask tym bardziej zmroził mi krew w żyłach. Momentalnie zamarłem, przełykając ślinę nerwowo. Ociągałem się ze spojrzeniem w dół, jakbym bał się, co tam zobaczę. Moja łapa przyciskała niewielką, metalową płytkę. Zapadnia. Gdy tylko wykonam jakiś ruch... no cóż, jak sama nazwa wskazuje - zapadnie się. Prawdopodobnie wpadłbym wtedy do jakiegoś sporego dołu, z którego nie mógłbym się wydostać. Istniała jednak również mniej optymistyczna opcja - dno dziury mogło być wyściełane naostrzonymi kołkami. Rozglądnąłem się z obawą. W pobliżu nie było nikogo! Nie chciałem ryzykować krzyku. Sprzymierzeńcy i tak zapewne by mnie nie usłyszeli, tymczasem nagły hałas mógłby zwrócić uwagę ludzi. Nie dostrzegałem niczego, co w jakikolwiek sposób mogłoby mi pomóc. Zostały mi dwie opcje - stać tu i czekać na cud, bądź skoczyć. Byłem zwinny i szybki, toteż druga opcja wydawała się rozsądniejsza, lecz na moją niekorzyść działała niemożliwość wzięcia rozbiegu. Gdy tylko ruszę przednią łapą, pułapka się uruchomi, musiałem więc skakać z miejsca. Lekko zakołysałem zadem, chcąc choć trochę rozgrzać mięśnie. Wreszcie wybiłem się, licząc na pomyślne lądowanie po drugiej stronie. Szybko zdałem sobie sprawę z tego, że się przeliczyłem. Pół sekundy później z głuchym łoskotem runąłem w dół. Pisnąłem cicho, pewny, że już nigdy stąd nie wyjdę, gdy nagle przypomniałem sobie o pewnym fakcie... Spadałem bardzo krótko. Wstałem, rozglądając się wokoło. Gdy tylko zlustrowałem wzrokiem dół, uśmiechnąłem się sam do siebie. No tak, pułapka przecież była na szczeniaki! Bez problemu widziałem jej brzeg i z porównywalną łatwością wygramoliłem się na powierzchnię. Odetchnąłem z ulgą, kierując się w stronę obozu.

Quest zaakceptowany!
+10 do zwinności
+5 do szybkości
+50 pkt doświadczenia

Od Sveta - Quest #2

Tak jak się spodziewałem - ów rozwiązanie ucieszyło Samanthę. Dostęp do wody pitnej nie był co prawda łatwy, ale możliwy. Zakradanie się świtem do fontanny stało się rutyną, zostały wręcz wyznaczone zmiany. Często koordynowałem te prace, nigdy jednak nie brałem w nich bezpośredniego udziału. Tak odpowiedzialne zadanie nieco wywindowało mnie w hierarchii. Teoretycznie nadal piastowałem niezbyt zaszczytne stanowisko Ucznia, acz w oczach psów byłem kimś więcej. Większość członków patrzyła na mnie z podziwem lub wdzięcznością. Zazwyczaj odwracałem wzrok, udając, że nie widzę ich spojrzeń. Pozornie ignorując te niewymówione pochwały, aż pękałem z dumy. Z trudem tłumiłem triumfalny uśmiech. Nie pałałem sympatią do Palais-Bourbon, w zasadzie dołączyłem tu przypadkiem, ale niewyobrażalnie cieszył mnie taki stan rzeczy. Z łatwością zyskałem powszechny szacunek. Od czasu rozwiązania tego problemu nawet Samatha traktowała mnie z większym zrozumieniem i uznaniem. Czas jednak odstawić na bok te autouwielbienie. Nic co dobre nie trwa wiecznie. Mój plan nie był doskonały. Panowały upały, a to nie sprzyjało wodzie trzymanej przez nas w balii. Od tego gorąca ciecz niemalże gotowała się. Raptem po kilku dniach zaczęła przypominać bardziej zupę, niż wodę. Pływały w niej niewiadomego pochodzenia rzeczy, a niejednokrotnie również jakieś owady. Psy bardzo często zanieczyszczały ów źródło, maczając w nich utytłane ziemią bądź innym świństwem pyski. Myślałem, że zemdleję, gdy pewnego dnia dostrzegłem jakąś samicę wracającą z polowania. Cała jej kufa ociekała krwią i błotem. Do fafli suki były poprzylepiane kępki brązowej sierści, zapewne pochodzącej z ciała jej ofiar. Oparła łapy o brzeg wanny, z upodobaniem zanurzając w niej pysk. Podniosłem brwi, zszokowany. Skoro tak do nich podchodzono, nie dziwiłem się, że właśnie w ten sposób wyglądały nasze zasoby. Przez ten czas w wodzie rozpleniły się jakieś cholerstwa, mimo tego nie mogliśmy tak po prostu z niej rezygnować. Wszyscy dalej piliśmy z balii, radośnie gasząc palące pragnienie. Dla wielu z nas okazało się to jednak zgubne - bez żadnych objawów uchowały się tylko najsilniejsze osobniki, między innymi ja. Reszta była nawiedzana przez bóle brzucha i nudności. Świetnie, kolejny niecierpiący zwłoki problem! Nawet nie zdziwiłem się, gdy stanęła przede mną przywódczyni. Popatrzyła na mnie wymownie, zaciskając wargi w roztargnieniu. Najwyraźniej uważała, że nie miała czasu zająć się tą kwestią, za to ja byłem do tego idealny... Zwiesiłem łeb, zawiedziony, jednocześnie wzdychając ciężko. Tutaj sprawy miały się nieco inaczej - rozwiązanie nie przyszło mi do głowy tak intuicyjnie. Potrzebna nam była jakaś odtrutka... Musicie jednak wiedzieć, że nie zbyt znam się na medycynie. Kształciłem się na szpiega i właśnie to było moją specjalnością. Ciche przekradanie się, podsłuchiwanie i dyskretne zdobywanie informacji? Jasne, bez większego problemu. Natomiast szukanie leku... Z tym mogłoby być gorzej, lecz na szczęście nie byłem w tych poszukiwaniach samotny. Okazało się, że przynajmniej kilka psów podzielało moje starania. To dodawało mi nieco otuchy. Pilnie rozmyślałem nad tą kwestią przez kilka dni, aż poczułem coś, co całkiem mnie rozkojarzyło. Od rana byłem jakiś osłabiony, rzekłbym, że nawet wyczerpany. Mimo normalnej długości snu byłem nadzwyczaj zmęczony. Snułem się po obozie bez celu. I mnie dopadła choroba... Myślałem że to niemożliwie, ale jak widać myliłem się. Nawet najsilniejszy organizm czasem nie podoła... Wiedziałem jednak, że nie zwalnia mnie to z obowiązków. Dalej musiałem wykonywać wszelkie przydzielone mi zadania. Z zażenowaniem obserwowałem żałosne próby innych. Co rusz przynosili oni jakieś wątpliwej jakości, rzekomo 'cudowne' specyfiki. Musieliśmy posługiwać się metodą prób i błędów, jednak na razie spotykały nas tylko te drugie... Siedziałem na swoim ulubionym miejscu, rozmyślając. Na pewno jest coś, co natychmiastowo mogłoby wybawić nas z opresji. Mimo mojej nikłej wiedzy przeczuwałem, cóż to mogło być. Z całą pewnością obstawiałem jakąś roślinę. Nie wiedziałem co prawda, czy będzie to sok z ogromnego drzewa, czy raczej płatki jakiegoś niepozornego, małego kwiatka, ale z pewnością było związane z florą. Pytanie tylko - jak odkryć dokładny gatunek? Możliwości było mnóstwo, a ja nie mogłem marnować czasu na niepotrzebne próby. Na razie choroba nie wydawała się groźna, ot irytujące uprzykrzenie życia, ale kto wie, co będzie później, gdy objawi się zaostrzą? Ze skupieniem rozważałem wszelkie opcje. Jak ja, zwykły uczeń, mógłbym dostać się do wiedzy zielarskiej? W głowie świtał mi jeden pomysł... Spytać się innego psa. Nie, w zasadzie nie mogłem tego zrobić. W Palais-Bourbon nie było medyka, a przecież nie pójdę na tereny innego gangu i nie zapytam się o to ich uzdrowiciela! Wiedziałem jednak, że nadzieja tkwi w ów wykształconym psie. Trzeba tylko to przemyśleć... Plan pojawił się w moich myślach dosyć niespodziewanie - nagle zmaterializował się, wywołując moje wielkie zdziwienie. Zapytanie się może nie wchodziło w grę, ale może... mały podstęp? Aż uśmiechnąłem się na tę myśl. Tak, to zwiastowało dobrą zabawę... Uwielbiałem niewielkie, nieszkodliwe intrygi. Tylko one urozmaicały moje w gruncie rzeczy nudne i przewidywalne życie. Pomyślałem chwilę. Medycy zazwyczaj cechują się nieumiejętnością odmowy pomocy. A kto jeszcze bardziej rozczuli ich serce? Szczeniak, oczywiście? Z błyskiem w oku popatrzyłem się na Hiacynta. Aktualnie bawił się na skraju placu, całkiem sam... Nikt nawet nie zwracał na niego uwagi. Och, czy ktokolwiek zakonotowałby jego nagłe zniknięcie? Nie sądzę. Wstałem, stukając jasnymi pazurami o bruk. Z podstępnym uśmieszkiem ruszyłem przed siebie. Biało-szary szczeniak wykonywał serię nieskoordynowanych ruchów, uganiając się za przelatującą nieopodal muchą. Przewróciłem oczami. Tego typu zachowania naprawdę mnie irytowały.
- Cześć! Może chciałbyś... pójść gdzieś, tak tylko z wujkiem Svetem? - zdobyłem się na możliwie najbardziej przyjazny ton, jaki udało mi się uzyskać.
Samczyk przekrzywił łeb, patrząc się na mnie pytająco. Chwilę mierzył mnie wzrokiem. Traciłem już nadzieję, gdy na jego pysku rozkwitł naiwny uśmiech. Piesek zamerdał radośnie ogonkiem. Super. Łatwo poszło. Ruszyłem przed siebie, zadowolony ze swoich poczynań. Hiacynt cały czas coś gadał. "Tak, taak" co jakiś czas raczyłem go tymi słowami, zazwyczaj po prostu ignorując jego starania. W reszcie doszliśmy na brzeg Sekwany. Zbiegłem szybko po schodkach, prowadząc za sobą szczeniaka.
- Wskakuj - rozkazałem, czyniąc zapraszający gest w stronę wody.
Zawahał się. Stał tam, z niewyraźną miną, rzucając mi nieco wystraszone spojrzenie. Wzruszyłem ramionami. Trudno, sam tego chciał. Jednym ruchem wepchnąłem go do wody. Nim zagłębił się w toń, zdążył tylko lekko unieść łepek. Bez wielkiego przejęcia siedziałem na brzegu. Jak się okazało Hiacynt nie był najlepszym pływakiem. W każdym razie przynajmniej poradził sobie ze zmyciem zapachu. Niechętnie nachyliłem się nad kanałem, chwytając młodziaka za kark. Z łatwością wyciągnąłem ociekające wodą, małe ciałko, po czym ruszyłem w górę. Chwilę później stałem przed granicą z Louvre. Sam tam nie wejdę - przylegał wszak do mnie zapach Palais-Bourbon, a nie miałem dziś ochoty na kąpiel. Ponownie wzruszyłem ramionami. Cóż, najwyraźniej Hiacynt będzie miał dziś po prostu gorszy dzień. Zamachnąłem się, używając swoich potężnych mięśni. Sekundę później rozluźniłem chwyt i z niemal groteskowym rozbawieniem obserwowałem lot szczeniaka. Gdy upadł na wrogich terenach, wydał z siebie przeraźliwy pisk. Odruchowo wstał i zaczął uciekać, jeszcze bardziej oddalając się od granicy. Sam skierowałem się nieco w prawo, aby obejść go szeroką pętlą. Ze względu na zapach nie mógłbym po prostu go tam wnieść, ale wiedziałem, że musiałem dostać się na teren Louvre. Szybkim truchtem przebiegłem przez otwartą przestrzeń, ostatecznie chowając się za jakimś budynkiem. Ów miejsce było dobrym punktem obserwacyjnym - miałem stąd na oku za równo Hiacynta jak i jego najbliższe otoczenie. Na reakcje członków nieprzyjacielskiego gangu nie musiałem czekać długo. Już wkrótce w okolicy szczeniaka pojawiły się dwie suki. Jedna czarna, podpalana, z krótką sierścią, natomiast druga wyglądała zupełnie jak jej przeciwieństwo - miała białe, pofalowane futro, była też sporo niższa, również w hierarchii gangu. Większa suka na sztywnych łapach podeszła do młodego. Wychyliła łeb, wciągając w nozdrza powietrze. Tak jak myślałem, nie wyczuła nic, co wzbudziłoby jej podejrzenia. Zakonotowała jedynie smród choroby. Popatrzyła się na niego ze współczuciem, szepcąc coś czule. Uniosłem brew w geście zdziwienia. Naiwna. Przysłuchiwałem się im jeszcze chwilę, aż wreszcie do moich uszu dobiegły upragnione słowa.
- Przynieś mi trochę nasion kminku. Biedne maleństwo... - na dźwięk tych słów od razu się rozpromieniłem.
Dodatkowo ucieszył mnie fakt, że zdobyć ten lek miała niższa, zapewne znacznie słabsza fizycznie suka. Sprężystym krokiem ruszyłem za nią. Kierowała się do jakiegoś niewielkiego budynku. Niechybnie nie był to ich obóz, lecz raczej coś w rodzaju... składziku? Poczekałem na nią na zewnątrz. Po chwili wyłoniła się niosąc całkiem spory, lniany woreczek w pysku. Uśmiechnąłem się odruchowo - teraz zacznie się zabawa. Raptownie skoczyłem naprzód, bez trudu obalając ją. Wyrwałem jej cenną zdobycz, po czym czmychnąłem w bok, nim jeszcze zdążyła zrozumieć, co się stało. Pędem wróciłem na moje wcześniejsze miejsce. Poczekałem tam jeszcze minutę, może dwie.
- Cassandra, chodź! - usłyszałem rozpaczliwy głos mojej ofiary.
Dobermanka zapomniała o szczeniaku, pędząc w kierunku swojej towarzyszki. Ruszyłem przed siebie, gdy tylko zniknęły za rogiem.
- Wracamy do domu, mały - powiedziałem beznamiętnie, rzucając mu kilka ziaren i na powrót podnosząc go za kark.

Quest zaakceptowany!
+10 pkt do siły
+30 pkt doświadczenia

sobota, 4 sierpnia 2018

Od Sveta - Quest #1

Leżałem na jednym ze schodków wysokiego budynku. Dyszałem ciężko. Moje łapy bezwładnie spadały ze stopnia. Sam niemalże się rozpływałem. Ciepłe, słoneczne promienie stale atakowały moją krótką sierść, nagrzewając ją do granic wytrzymałości. Tylko zimny granit pod brzuchem dawał jako takiego wytchnienie. Przewróciłem się na bok, aby i tą część ciała ochłodzić. Kątem oka widziałem resztę psów z Palais-Bourbon. Wszystkie kryły się w cieniu, wywieszając wyschnięte języki. Tylko Samantha z lubością rozkoszowała się wodą. Ów życiodajna ciecz znajdowała się w jakimś żałośnie wyglądającym, plastikowym pojemniku. Krople spływały jej po czarnych wargach, z powrotem lądując w naczyniu. Co jakiś czas podchodził tam też inny członek, jednak nie miał za wiele do dyspozycji - mógł liczyć raptem na jeden, może dwa pośpieszne łyki. Niespodziewanie przywódczyni spojrzała na mnie. Lustrowała moją personę wzrokiem, racząc mnie swoją srogą miną. Wkrótce ruszyła w moim kierunku, stawiając długie, dostojne kroki. Jej łeb kołysał się miarowo podczas ruchu. Chwilę potem zatrzymała się, stojąc przede mną w całej okazałości. Niechętnie wstałem, musząc okazać jej szacunek. Skinąłem głową w geście uznania. Prawdę powiedziawszy zupełnie jej nie szanowałem, wręcz we własnych myślach często podważałem jej autorytet, ale nie mogłem mówić o tym głośno. Jeszcze nie...
- Brakuje nam wody - oznajmiła krótko, patrząc mi się prosto w oczy.
Zaśmiałem się w głowie - och, faktycznie, gdyby mi nie powiedziała, nie zauważyłbym.
- Wiem, Samantho. - bez trudu zdobyłem się na posłuszny ton.
- A więc? - spytała, unosząc brwi.
Tak, tak, jasne, znałem ten głos. Teraz jestem zmuszony do domyślenia się, czego ode mnie oczekuje. Z natury nie jestem zbyt pomocny, lecz życie w gangu zmusza mnie do bycia ofiarnym - niestety. Co dokładnie miałem zrobić? Zacząć tańczyć, przywołując deszcz? A może po prostu, niczym Mojżesz, wyczarować wodę ze skały?
- Musisz zdobyć dostęp do fontanny na Polach Marsowych. - szybko rozwiała moje wszelkie wątpliwości. - I... rozważyć kilka... pomniejszych kwestii - dodała po jakimś czasie.
Zaczęła wyliczać wszelkie moje sprawunki. Kto powinien być pierwszy w kolejce do wody? Jak dostać się do akwenu? Jak nie wzbudzać podejrzeń ludzi? Jak możliwie najefektywniej skradać dwunogom ów życiodajną ciecz? Przewróciłem oczami dyskretnie. Gdy tylko skończyła kiwnąłem łbem, dając jej znak, że wszystko rozumiem. Kim ja w ogóle byłem, że powierzała mi takie sprawy? Należałem do Palais-Bourbon od niedawna! Było tyle odpowiedniejszych do takich zadań psów... Porzuciłem jednak ponure myśli i począłem zastanawiać się, jak tu rozwiązać pierwszy problem. W zasadzie wiedziałem, kto powinien mieć pierwszeństwo. Oczywiście, że najsilniejsi! Nie przepadałem za szczeniakami, a i one gangu nie obronią, prawda? Szybko uświadomiłem sobie, że na ten przywilej najbardziej zasługują zasłużeni wojownicy. Wiedziałem jednak, że przekonanie reszty do mojej racji może być nieco trudne... Nieważne. Jakoś się to zrobi. Teraz jednocześnie druga i trzecia kwestia. To, że nie możemy bezkarnie okupywać najsłynniejszego placu w Paryżu było jasne - ludzie natychmiast wypędziliby nas. Miałem jednak pewien plan. Bezsporna wydawała się konieczność korzystania z owych dóbr wczesnym rankiem, gdy Pola Marsowe nie były jeszcze zatłoczone. Nasza siedziba znajdowała się dosyć blisko osławionej wieży Eiffla. Takie położenie nie wydawało mi się mądre - główny obóz położony niedaleko takiej budowli!? To przecież aż prosiło się o odkrycie... Nie miałem jednak nic do gadania, a ta właściwość poniekąd ułatwiała mi realizację planu. Następnego dnia, w nocy, zebrałem grupkę chętnych do pomocy psów. Wytłumaczyłem im wszelkie moje założenia - przystanęli na nie bez oporów. Poprowadziłem ich paryskimi ulicami, w poszukiwaniu potrzebnych rekwizytów. Przede wszystkim musieliśmy znaleźć sporo wiader, bądź innych dużych naczyń. Nie było to trudne - to miasto nie należy do najczystszych, toteż podobne śmieci walają się niemal wszędzie. Każdy z nas chwycił po jednym - w sumie dawało to siedem plastikowych kubłów. Idealnie. Gdy powoli świtało, żwawo skierowaliśmy się w stronę Pól Marsowych. Poruszaliśmy się energicznym truchtem, więc szybko znaleźliśmy się na miejscu. Świetnie - jak okiem sięgnąć nie było tu żadnego człowieka. Spokój zakłócany był tylko przez wszechobecne, miejskie ptaki. Ignorowałem je jednak, gdyż nie mogły pokrzyżować mi planów. Skinąłem na moich towarzyszy - wiedzieli co robić. Swobodnym krokiem podeszli do fontanny. Obok siebie położyły plastikowe pojemniki. Jeden samiec stanął na krawędzi fontanny, dzierżąc w pysku białe wiadro. Ostrożnie wychylił się, zamaczając je w wodzie. Z cichym pluskiem ciecz wlewała się do kubła, prędko zapełniając je po brzegi. Uśmiechnąłem się triumfalnie - Svet zawsze wie co robić. Następnie samiec przekazał opakowanie innemu psu, który pośpiesznie chwycił za metalową rączkę. Wysoko zadzierając łeb ruszył przed siebie, w stronę obozu. Zapewne zastanawiacie się, co dalej? Ano jest to proste. W samym środku naszej siedziby znajdowała się spora, ceramiczna wanna. Nie była pierwszej świeżości - znajdowała się tam od dawna, na długo przed tym, jak się tu osiedliliśmy. Nigdy nie wydawała się nam przydatna, ale nie wynosiliśmy jej, gdyż uznaliśmy, że to za dużo roboty. Tymczasem dzisiaj ów wanna mogła nam pomóc. Zamierzaliśmy ciężko pracować przez jakąś godzinę, może dwie, zapełniając balię wodą. Gdybyśmy zrealizowali ten plan, mielibyśmy jej pod dostatkiem przez co najmniej kilka dni. Rozwiązałoby to też inny problem - nie musiałbym wybierać między szczeniakami, a dorosłymi psami, co chroniłoby mnie przed gniewem członków. Przy takim obrocie spraw bez trudu godziliby się z moją decyzją. Z uwagą obserwowałem, jak psy na zmianę nosiły wodę wiadrami. Usiadłem, nieco zmęczony. Nie robiłem nic, co wymagałoby wysiłku fizycznego, ale przecież planowanie też męczy, prawda? Zamknąłem oczy, wzdychając cicho. W wyobraźni już widziałem, jak zyskuje dzięki temu trochę więcej szacunku i uznania Samanthy...
Quest zaakceptowany!
+3 pkt do szybkości
+2 pkt do zwinności
+20 pkt doświadczenia

Mistrz Gry #1

Regina, po tym, jak została zaatakowana przez Oscara, mdleje gdzieś na terytorium Élysée. Na szczęście znajduje ją Mały Paul i zabiera do lecznicy. Tam suczka będzie mogła dojść do siebie. Ze względu na jej ciężki stan zdrowia, nieprędko będzie w stanie znów przewodzić buntownikom. To może być dobra okazja do zażegnania konfliktu pomiędzy psami w Élysée, oczywiście jeśli nikt nie pogorszy sytuacji. Zwolennicy Cargo po cichu mają nadzieję, że spanielce nie uda się wyzdrowieć. Jednak na razie nikt nie decyduje się na przedwczesne zakończenie jej życia. W końcu Regina nie zdradziła otwarcie swojego gangu...

Python jest zirytowana ciągła opieką nad bandą bezużytecznych leni, jak nazywa w myślach członków swojego gangu. Kiedyś miała o wiele więcej czasu dla siebie. Mogła trenować i walczyć, wychodzić poza dzielnicę Louvre. Teraz musi wszystkim się zajmować. I jeszcze te irytujące zachowania nowych, którzy niedawno dołączyli do gangu... Poważnie zaczyna się zastanawiać nad wyborem przyszłego przywódcy. Gdy przewodziła razem z Sipeye, wszystko było dużo prostsze. Zacznie obserwować obiecujących kandydatów i będzie sprawdzać ich na wszystkie możliwe sposoby. Kto jest na jej liście? Zapewne nie zdradzi nikomu imion wybranych.

A co się dzieje w Palais-Bourbon? Miłość rośnie wokół nas! Czyżby Victor wreszcie wyszedł z friendzonu? Po kilku latach wzdychania do Samanthy, ta wreszcie zaczyna go zauważać. Niebywałe. Oczywiście oboje wciąż muszą zajmować się sprawami gangu i kwestią nieustannego niedoboru wody, ale zaczęli spędzać więcej czasu razem. Czyżby przyczyniła się do tego niedawna choroba Sam, podczas której beauceron nieustannie jej doglądał i pilnował, by wypoczywała? Być może. Nadchodzi jesień, może podczas ulewnych dni, które z pewnością będą się zdarzały od czasu do czasu, Palais-Bourbon odżyje i znów stanie do walki o list, zamiast tylko o przetrwanie?

Od Oscara C.D. Elizabeth

Zignorowałem dziwne zachowanie Elizabeth, gdy tylko moją uwagę przykuło co innego. Długa, jedwabista, czarno nakrapiana sierść falowała na wietrze. Jednym haustem wciągnąłem sporo powietrza. Zmarszczyłem nos, kontemplując zapach. Niewątpliwie suka, w kwiecie wieku, rzecz jasna członkini Élysée. Obnażyłem kły z wściekłością, jeżąc się przy tym odruchowo. Znajdowaliśmy się na granicy, to fakt, ale ów samica wyraźnie naruszała nasz teren. Na sztywnych łapach, trzymając łeb nisko, ruszyłem do przodu. Delikatnie kołysałem ciałem, cały czas trzymając mięśnie w pogotowiu. Spanielka była odwrócona, ale nie przejmowałem się tym. Skoro śmiała tu wejść, musi pogodzić się z możliwością nagłego ataku.
- Po co do niej idziemy? - usłyszałem głos mojej towarzyszki, pełen skrywanego niepokoju.
Machnąłem tylko niecierpliwie ogonem - nie zamierzałem odpowiadać. Zaraz sama się przekona. Słyszałem jak cicho podąża za mną, jednak w gruncie rzeczy nie zwracałem na nią uwagi. Z furią wlepiałem wzrok w ciało ów suki. Nie miałem dziś dobrego dnia - przymusowa wycieczka do Élysée zepsuła mi nastrój. Skradałem się niecierpliwie, mimo tego ostrożnie stawiając każdy krok. Wtem, gdy byłem już raptem kilka metrów od intruza, suka obróciła się. Początkowo patrzyła na mnie z pytającą miną, lecz w mig zrozumiała, o co chodzi. Nim jeszcze zdążyłem się ruszyć, wydała z siebie przeciągły pisk. Warcząc głośno skoczyłem przed siebie. Oparłem łapy na jej barkach, z łatwością ją obalając. Natychmiastowo rzuciłem się jej do gardła, jednak samica zrobiła unik. Przeturlała się pode mną z prędkością światła. Szybko ponowiłem atak, tym razem celując w kark. Jeden z moich kłów musnął cel, rozrywając skórę. Obrażenia nie były poważne - tylko draśnięcie. Momentalnie skoczyłem na równe nogi, przy okazji chwytając jej udo. Czułem, jak białe zęby zatopiły się w jej ciele. Szarpnąłem wściekle, lecz suka ostatkiem sił czmychnęła. Po jej łapie ściekała struga szkarłatnej krwi. Dokładnie taką samą cieczą był ubrudzony mój pysk. Skoczyłem przed siebie, znowu próbując złapać za szyję. Wydałem z siebie stłumione szczeknięcie gdy zrozumiałem, że tym razem się udało. Rozwarłem szczęki, poprawiając chwyt. Skóra z łatwością ustąpiła. Sierść leciała kępami, gdy wgryzałem się w jej krtań.
- Stop! - nagle poczułem mocne uderzenie.
Niespodziewany atak powalił mnie. Po kilku sekundach otrzepałem się zdziwiony. Elizabeth dyszała ciężko, patrząc na mnie wściekle. Wstałem raptownie, posyłając jej grożące spojrzenie. Tymczasem wroga samica była już daleko, z trudem uciekając od mojej furii. Cudem powstrzymałem się od zaatakowania członkini Louvre.
- Coś ty zrobiła!? - fuknąłem na nią, z łatwością wytrzymując jej lodowaty wzrok.
Byłem iście wściekły. Prawie zlikwidowałem intruza, a co zrobiła ona!? Niemalże zdradziła gang! Okrążyłem ją, z trudem łapiąc oddech. Zgrywała odważną, lecz jej ogon niemal przyklejał się do podbrzusza.
- Nie możesz - silnie zaakcentowała ów słowa - zabijać innych psów! - dokończyła wypowiedź histerycznie - Co powiedziałaby Python!?
Dopiero ostatnie zdanie do mnie przemówiło. Fakt, zastępczyni nie byłaby zadowolona z faktu, że zaszlachtowałem na granicy jakiegoś pomniejszego opryszka. To mogłoby wywołać prawdziwą wojnę. Skonfundowany tymi wyrazami, usiadłem na chodniku. Szeroko rozstawiłem łapy, jednocześnie pochylając łeb. Próbowałem się uspokoić. Cholera, co się ze mną stało? Nigdy się tak nie zachowywałem...

<Elizabeth?>
-walka (10 pkt)
+10 pkt doświadczenia 

Od Cheddar CD. Soboty

Cheddar stała w oszołomieniu, patrząc na scenę rozgrywającą się tuż przed jej oczami. To wszystko stało się tak szybko, że nie miała czasu zaprotestować. Co Sobota wyprawiała? Cheddar patrzyła na nieruchome utkwione w suficie uczy martwego strażnika. Ruda zabiła dla niej członka własnego gangu. Po jednym dniu "znajomości" jeśli można było tak nazwać ich relację.
- Idziemy, szybko.
Czekoladowa podążyła za suczką, usiłując poruszać się w miarę normalnie. Strach nie opadł, przeciwnie, wzmógł się. Jeśli teraz ktoś je zobaczy, obie skończą z przegryzionymi szyjami.
- Posłuchaj mnie. Przejdź przez te drzwi, tam powinien znaleźć się tunel prowadzący w górę. Będziesz musiała otworzyć klapkę ponieważ jest to wyjście awaryjne i jest ukryte pod roślinnością. Masz wiać jak najszybciej i nie wracać rozumiesz?
Cheddar wpatrywała się w oczy Soboty, starając się skupić na jej słowach. Nie było to łatwe. Gdy ta skończyła mówić, suczka kiwnęła głową, otrząsając się z szoku. Musiała się stąd wydostać i podążać za wskazówkami Soboty.
Zrobiła wszystko tak, jak kazała jej znajoma. Dzięki niebiosom, większa część gangu zgromadziła się w jednym miejscu, czekając na egzekucję. Niewiele psów szwędało się poza kwaterą główną. Gdy tylko przekroczyła granicę z Palais-Bourbon, adrenalina, utrzymująca ją do tej pory przytomną, opadła. Cheddar zachwiała się, poleciała na jakiś śmietnik i przewróciła się razem z nim na ulicę. Resztami sił odczołgała się w jakieś bezpieczniejsze miejsce, między chwasty rosnące przy chodniku.

Minęło sporo czasu od jej niebezpiecznej "przygody". Od blisko miesiąca nie opuszczała terytorium Palais-Bourbon, nie podchodziła nawet blisko granic. Zgłaszała się do polowań, trzymania warty w pobliżu kwatery (mimo że było to najnudniejsze zajęcie jakie mogła sobie wyobrazić) i pilnowania szczeniąt. Wszystko, byle tylko uniknąć patroli.
Po jej ucieczce z Élysée inni członkowie jej gangu, przywitali ją, zapytali co się z nią działo i właściwie na tym skończyło się zainteresowanie jej osobą. Victor i Samantha przepytali ją i kazali opisać sobie kwaterę główną wrogiej grupy. Wyżeł i owczarki, z którymi wyszła tamtej nocy na przeszpiegi przeprosili, że nie zawrócili, gdy zorientowali się, że Cheddar nie biegnie z nimi. Suczka zapewniła ich, że nie żywi urazy. I tak było. Ale zamiast złości, odczuwała smutek, że nikt szczerze nie ucieszył się z jej szczęśliwego powrotu. Interesowało ich głównie to, jakie informacje zdobyła, niż to jak się czuje.
Ciągle myślała o Sobocie i o tym, jak dużo suczka dla niej zrobiła, mimo że Cheddar była dla niej właściwie obca. Czy oskarżono ją o zabicie strażnika, wypuszczenie więźnia i zdradę? Może już nie żyła? A może uniknęła podejrzeń? Każdego dnia Cheddar rozmyślała o tym, łapiąc gołębie. Musiała się z nią zobaczyć i przekonać się, czy nic jej nie jest.
Dlatego też podjęła niesamowicie głupią decyzję. Spotkała się z Cedricem i powiedziała, że musi się zobaczyć z psem z gangu Élysée. W zamian zaoferowała, że przez dwa tygodnie będzie kraść dla niego bekonowe czipsy.
Pies nie pytał o wiele, jedynie o to, jak wygląda osoba, której ma przekazać wiadomość. Po otrzymaniu opisu Soboty, wyruszył na teren jej gangu.
Wiedziała, że posłaniec jest dyskretny i podobne prośby nie są rzadkością w jego pracy. Sporo psów z Palais-Bourbon za jego pośrednictwem kontaktowała się z psami z Louvre czy właśnie Élysée. Poprosiła, by przekazał Sobocie, że Cheddar chce się spotkać tam, gdzie polowała miesiąc temu. I by zrobił to tak, by nikt się o tej propozycji nie dowiedział.
Cały dzień chodziła zdenerwowana, czekając na powrót psa. Nie skupiała się zbytnio na otoczeniu, tak więc nie raz wpadła na kogoś lub przewróciła się, zawadzając o coś łapą. W końcu biały mieszaniec wrócił.
- Powiedziała, że za dwa dni o wschodzie słońca będzie mogła się spotkać. Gdzie moje chipsy? - Spojrzał na Cheddar wyczekująco.
- W twoim legowisku - odpowiedziała słabym głosem suczka. Kamień spadł jej z serca. Sobota żyje i nie została uwięziona ani wygnana! - Pół paczki. Jutro przyniosę więcej.
W znacznie lepszym nastroju pobiegła szukać w śmieciach kolejnych paczek, machając radośnie kikutem ogona.

Suczka czekała dokładnie w miejscu, gdzie pierwszy raz rozmawiała z Sobotą. Zaczynało robić się coraz jaśniej, słońce wstawało. A Cheddar niepokoiła się tym bardziej, im wyżej było na niebie. W końcu dostrzegła psią sylwetkę, zbliżającą się długimi susami w jej stronę. Wstrzymała oddech, podbiegając do Soboty. Spojrzała na nią z nieśmiałym uśmiechem na pysku.
- Cześć, schoonheid. - Czy Sobota była zła, że Cheddar tak długo nie dawała znaku życia? Może już nie chciała mieć z nią nic do czynienia, by nie zostać posądzoną o zdradę i pojawiła się tu tylko po to, by jej to powiedzieć? - Tam, skąd pochodzę, to znaczy "piękna" - dodała, przystępując z łapy na łapę.
Czekała w napięciu na odpowiedz suczki, spuszczając spojrzenie na jej łapy, nie śmiąc popatrzeć w oczy. Bała się tego, że mogłaby w nich zobaczyć obojętność.

Sobota?

Od Oscara C.D. Sanssouciego

Całą trójką szybko ewakuowaliśmy się z siedziby głównej. Szarża dalej wyglądała na zdenerwowaną, ale już się nie trzęsła. Co jakiś czas delikatnie pośpieszałem ją, przy okazji szepcąc słowa otuchy. Sanssouci wydawał się nieco zdezorientowany. Nie mogłem uwierzyć - naprawdę nie miał pojęcia, kim był ów czarno-biały szczeniak? Przeróżne zbiegi okoliczności doprowadziły do tego, że znaleźliśmy się w Louvre tego samego dnia. Również bardzo szybko się poznaliśmy i od tamtego momentu spędzamy ze sobą sporo czasu. Ja doskonale wiedziałem, o co chodzi. Tym czasem on? Najwyraźniej nigdy nie zainteresowała go mała, puchata kulka. Osobiście Vipérę znałem od dawna. Niejednokrotnie opiekowałem się nią, albo po prostu dotrzymywałem suczce towarzystwa - wszak lubiłem szczeniaki. Samiczka była niemal dwukrotnie młodsza od Szarży, toteż potrzebowała kogoś takiego jak ja. W międzyczasie zdążyliśmy dojść w nieco ustronniejsze miejsce na terenie Louvre. Otaczały nas wąskie, rzadko uczęszczane uliczki. O dziwo panowała tu cisza i spokój, tak niecodzienna dla centrum Paryża.
- Młoda ma na imię Vipéra i jest córką Python. - zrobiłem krótką pauzę, patrząc się smutno na towarzysza. - Dlatego borderka tak agresywnie zareagowała. Nie mam co prawda pewności, (mówię ci tylko to, co sam usłyszałem) ale podczas wojny suka została porwana przez kogoś z Palais-Bourbon. Była tam jeńcem przed dłuższy czas. Właśnie tam wszystko się wydarzyło - zaszła w ciążę, a następnie urodziła. Powiadają, że Vipéra nie jest jedynaczką. W każdym razie zastępczyni wstydzi się tamtych zdarzeń i nie lubi, gdy ktoś o nich wspomina. Biedna mała, matka całkiem ją ignoruje... - zamyśliłem się, wbijając pusty wzrok we własne łapy.
Borzoj zatrzymał się gwałtownie. Biała suczka podążająca za nim nie zdążyła wyhamować i uderzyła w niego z impetem. Upadła na bruk, nieco zdezorientowana. Szybko jednak wstała, otrzepując się z niesmakiem. Mimo tego samiec był zbyt zdezorientowany moimi słowami, by coś zrobić.
- Jak to? Jest jej córką, a Python się nią nie interesuje? - powiedział po chwili, zapewne myśląc o Szarży, byłem pewien, że on nie mógłby tak się zachować.
Pokiwałem łbem posępnie. Dla mnie również było to dosyć okrutne. Jakiś czas potem ruszył przed siebie wolnym, wyważonym krokiem. Dalej intensywnie rozważał moją wypowiedź, ignorując otoczenie. Wyminąłem go, podchodząc do Szarży. Była nieco zdezorientowana tą sytuacją - przekrzywiła łeb pytająco. Uśmiechnąłem się do niej, lekko szturchając ją nosem.
- A może tak... nauka polowania? - zaproponowałem wolno i wyraźnie, aby w pełni dotarł do niej potencjał takiej zabawy.
Bardzo szybko się rozchmurzyła - wkrótce skakała wokół mnie, niby mały, biały obłoczek. "Tak, wujku Oscarze!" krzyczała radośnie. Uniosłem brwi, wskazując na najbliższą uliczkę. Samiczka dumnym krokiem ruszyła w tym kierunku.
- Chyba zostawimy tu twojego tatusia... - zagaiłem z kpiącym uśmieszkiem, popychając charta barkiem.
Dopiero ten gest 'przywrócił go do żywych'. "O ty..." usłyszałem tylko jego rozbawiony głos, po czym poczułem mocne uderzenie w bok. Samiec skoczył na mnie, przygniatając do ziemi. Zaśmiał się przy tym głośno. Zwinnie wyswobodziłem się z jego uścisku, naskakując mu na plecy. Zrobiłem fikołka, chwytając go w międzyczasie za kark. Dzięki temu samiec stracił równowagę i runął na bruk. Chwilę potem dołączyła się do nas Szarża. Doskakiwała ku nam, zabawnie kłapiąc zębami w powietrzu. Co jakiś czas delikatnie uderzałem ją łapą, na tyle spokojnie, aby nic jej nie zrobić. Mimo tego co jakiś czas suczka przewracała się, chwilę później znowu wracając do walki. Przyjaźnie kotłowaliśmy się jeszcze przez krótką chwilę. Potem w trójkę, nieco zmęczeni ułożyliśmy się na plecach, obserwując bezchmurne niebo. Czynności tej wtórowały nieustanne chichoty kogoś z nas. Wciągnąłem w płuca ciepłe powietrze. Fajnie jest mieć takich przyjaciół...

<Sanssouci?>