wtorek, 31 lipca 2018

Od Luciany do Rivaille'a

Opuszczenie terenów gangu było mi dość bliską czynnością. Tylko zazwyczaj szłam na przeszpiegi, co wiązało się z podrożą na tereny innych gangów, a tym razem, poszłam w zupełnie inną stronę. Z dala od wszystkich dzielnic Paryża. Właściwie przez te kilka godzin zdążyłam już opuścić tereny stolicy Francji. Byłam w jakieś wiosce w pobliżu. Powoli szłam po polu, wgapiając się w niebo. Był skwar, ogromny skwar. Oczywiście prócz skwaru była też cisza. Nieprzerwana, przyjemna cisza. Lubiłam ją jako jedną z nielicznych. Prychnęłam cicho, kiedy mój brzuch wydał z siebie dźwięk który oznaczał, że pora coś zjeść. Przystanęłam na chwilę aby się rozejrzeć. Wszędzie pole. Musiałam spojrzeć naprawdę daleko aby dostrzec domki. Za pewne hodują tam jakieś kury czy coś. A jak nie, pewnie gdzieś znajdę resztki przy jakiś knajpach. Skierowałam się w tamtą stronę i przyspieszyłam tępa. Nie musiałam znaleźć się tam zbyt szybko. Niekoniecznie. Chociaż opcja wcześniejszego posiłku wydawała się bardzo kusząca. Zaczęłam od truchtu aby przeinaczyć to w szybszy bieg. Już po kilkunastu minutach byłam na miejscu. Malutka wioska. Gdzieś w oddali jakaś wieśniaczka przechodziła przez ulice z wiadrami wody. Coś fuknęła po zauważeniu mnie. Wbiłam pazury w ziemie podczas rozglądania się. Odszukałam jakąś malutką knajpkę. Poboczem zmierzałam  w jej kierunku. Jednak coś wpadło mi w oko podczas tej drogi. Właściwie, kurnik. Kiedy wyobraziłam sobie kurczaka jako mój obiad, stwierdziłam, że ten posiłek byłby lepszy od jakiś resztek z knajpy. Szybko śmignęłam przez ulicę. Sam w sobie kurnik nie był specjalnie strzeżony. Nawet furtki nie było, a kury chodziły gdzie chciały. Schowałam się w pobliskim polu kukurydzy, czając się na jedną kurę. Kiedy była wystarczająco blisko, skoczyłam. Nie przygryzałam jej tchawicy ani innych rzeczy potrzebnych do życia. Położyłam się po prostu na niej, dociskając jej klatkę piersiową. Miała tak wygiętą szyję i dziób, że za niedługo powinna się udusić. Kiedy przestała walczyć, wgryzłam się jej bok. Powoli wyjęłam z niej wszystko co najlepsze i zjadłam ze smakiem. Już miałam wyrzucać zwłoki w najbliższe krzaki, lecz właściciel kur nagle wyszedł z domu i mnie zauważył. Nie trzeba było mi powtarzać abym zaczęła uciekać. Wiecie co? Naprawdę chciałabym skończyć w jak najbliższym schronisku lub jako pies na łańcuchu. To było po prostu moje marzenie. Zerwałam się do biegu, przypominając sobie przy okazji w którą stronę Paryż. Biegłam jak najszybciej mogłam. Mimo, że nie były to wybitne szybkości, naprawdę się starałam. Biegasz szybciej? Zaj*biście. Ciekawe ile wytrzymasz. Nie wiem ile biegłam? Trzy godziny? Chyba tak. Robiłam sobie krótkie przerwy aby odpocząć. Zrobiłam jakieś dwie na pięć minut. Mimo, że wiedziałam o tym iż ten człowiek jest już daleko, gnałam do Paryża. Wolałam wrócić przed wieczorem. Byłam już w Paryżu. Jednak nie wiedziałam która to dzielnica. Elysee nie był tak blisko jak zdawało mi się na początku. Powoli podążałam do przodu. Trochę psów się tu kręciło. Patrzyli się na mnie krzywo, kilka nawet próbowało wyciągnąć ode mnie informacje z jakiego gangu jestem. Gdyby było to Lou już dawno wpadłabym w pułapkę. Jak się rozglądałam, widziałam, że chodzę bardzo blisko granicy. Byłam już pewna. Dotarłam na tereny Palaisów. Szczerze, chętnie popatrzyłabym co się u nich dzieje, zdobycie informacji wydało mi się dobrą opcją. Sprawnie wypatrzyłam jak uniknąć strażników granicy. Tak, raczej nikt się nie spodziewał tego, że ktoś przejdzie kanałem. O wiele częściej wychodziłam na zwiady do Palaisów niż do Lou. Wyszłam ze studzienki i skierowałam się do większych psich grup. Przeszłam obok nich powoli, udając, że zniknęłam za najbliższym zakrętem. Było stąd ich doskonale słychać. Jeden z nich musiał udać się do ich przywódczyni. Może mnie do niej zaprowadzi? Kiedy powiedział, że już idzie, obeszłam budynek i zaczęłam za nim iść. Zachowałam bezpieczną odległość. Właściwie, jeśli chodzi o misje, powinnam o to pytać się Cargo, ale nie miałam czasu, a jak uda mi się zdobyć jakieś naprawdę dobre informacje? W końcu od czegoś są szpiedzy. Musieli mieć trochę daleko tą siedzibę główną. Uliczki mi się trochę dłużyły, a sam pies spotkał jeszcze kilku znajomych i musiałam udawać, że jestem tu zupełnie przypadkowo. Chowanie się za przeróżnymi rzeczami było naprawdę ciekawe. Ukrywanie się tak, aby nikt mnie nie zauważył nie było proste. Nagle, podczas zmieniania kryjówki jakiś pies mnie popchnął, a ja nie zdążyłam zareagować i upadłam na ziemię. Pies za którym podążałam spojrzał się na mnie podejrzliwie i otworzył pysk w celu powiedzenia czegoś. Myśl Lucjusz, wymówka, osobowość, coś aby uwierzył.

Levi?

- polowanie (5pkt)
- przekroczenie granicy swojego gangu (5pkt)
- spotkanie psa z innego gangu (5pkt)
+15 pkt doświadczenia

Od Cheddar CD. Soboty

Cheddar z niespokojnego snu wybudziło skrzypnięcie otwieranych drzwi. Podniosła pysk, z ulgą czując trochę świeżego powietrza, które wpadło przez otwór. Do pomieszczenia wdreptał mały pies, który nazywał się podobno Duży Paul. Suczka była jeszcze niezbyt przytomna. Potrząsnęła głową, starając się wybudzić do końca. A może to nadal sen? - pomyślała czekoladowa widząc rude znajome łapy Soboty. Co ona tu robiła, na dodatek w towarzystwie tego stratega?
Nie zdążyła jeszcze wstać a Duży Paul rzucił jej pod łapy połowę gołębia. Co prawda obgryzionego, chyba służył za posiłek a potem zabawkę dla szczeniaków, ale o większej porcji nie miała co marzyć. Spojrzała z wdzięcznością na psa, mając w pamięci jego słowa, że to czy będzie jadła czy nie, zależy wyłącznie od niego.
- Zdecydowałem, że dostaniesz dzisiaj posiłek. Chcę jednak, żebyś sobie uświadomiła jedno. - Nachylił się nad nią i wpatrzył ciemnobrązowymi oczami prosto w jej żółte. - To nie było darmowe jedzenie. Masz teraz dwie możliwości, zacząć mówić i pójść na granicę, by Cargo zażądała od Palais-Bourbon okupu za ciebie albo nic nie powiedzieć i zostać publicznie straconą. Jedno i drugie ucieszy nasz gang jednakowo, radzę więc wybrać opcję korzystniejszą dla ciebie.
Cheddar powstrzymywała się z całych sił, by nie zerknąć z rozpaczą na Sobotę. Robiła to, bo wiedziała, że suczka jest równie bezsilna jak ona sama. A mogłoby to skierować na nią jedynie niepotrzebne podejrzenia. Ten czarno-biały samiec był wyjątkowo inteligentnym psem i nie przeoczyłby tak oczywistej wskazówki.
- Co chcesz wiedzieć? - Przełnęła ślinę. - Powiedziałam ci już, że nie macie w gangu zdrajcy.
- Owszem. - Kiwnął głową. - Nie zmienia to faktu, że zdrajcy w Élysée są, a ja mam o tym z pewnością lepsze pojęcie od ciebie. Moim zadaniem jest ich przyłapanie na gorącym uczynku. Mogłaś sama nie wiedzieć o tym, że przekazujesz tajną wiadomość. Wystarczy, że poszłaś odpowiednią trasą a oni wyciągnęli odpowiednie wnioski. Twój przywódca mógł wysłać daną ilość psów, co mogło zakomunikować "Atak" lub "Wstrzymać się z atakiem". Możliwości jest wiele.
Cheddar milczała, chcąc nie chcąc, będąc pod wrażeniem. Imponował jej elastyczny umysł Dużego Paula i jego sposób myślenia. Élysée byli szczęściarzami, mając takiego stratega. Widziała kątem oka, że Sobota siedząc obok Paula, również patrzy na niego z szacunkiem. Odczuła niemalże żal na myśl, że będzie musiała go rozczarować. Czekała ją śmierć. Nie zamierzała zdradzać tajemnic swojego gangu. Owszem, łamała niezbyt istotne, według niej zasady, lecz ta miałby zbyt poważne konsekwencje. Jeśli nie Élysée, zginie zabita przez własnych pobratymców, którzy wymierzą jej wyrok za donoszenie.
- Przykro mi, nie zamierzam nic mówić.
Wyczuła, że oboje psów z Élysée spojrzało na nią karcącym wzrokiem. Sobota zdawała się nie wierzyć w jej słowa i nadal miała nadzieję, że Cheddar zmieni zdanie, że po prostu się wygłupia mimo beznadziejnej sytuacji. Duży Paul oblizał płaski pysk, wzdychając cicho.
- Ostatnia szansa, Cheddar.
- Proszę mi tylko powiedzieć, czy tamta dwójka psów z którymi walczyliśmy... Przeżyli? - Ostatnia szansa? Co będzie złego we wzbudzeniu odrobiny sympatii tym prostym przejawem troski o życie pokonanego przeciwnika? - Widziałam, że leżą na ziemi.
- Oboje żyją. I zapewne obejrzą twoją dzisiejszą egzekucję. - Pies podniósł się i zadrapał w drzwi, by strażnicy je otworzyli. - Masz jakieś ostatnie życzenie?
Nie podziałało. Ale warto było spróbować.
- Chyba chciałabym napić się wody - powiedziała Cheddar rezolutnie, lekko się uśmiechając.
Musiała jeszcze chwilę poudawać, że nie boi się śmierci, by Sobocie nie przyszło do głowy zrobienie czegoś głupiego. Gdyby i ona ucierpiała, Cheddar nie wybaczyłaby sobie, że w swej głupocie pociągnęła za sobą na dno kogoś jeszcze.
- Soboto, przynieś jej wody. Niech ma jej tyle, ile zapragnie. A o zmierzchu przyprowadź na główny plac. - Duży Paul wyszedł z pokoju, machając na boki zakręconym nad grzbietem ogonem.
Sobota wyszła na moment a drzwi za nią zatrzasnęły się głośno. Po chwili wróciła, niosąc w pysku miskę wypełnioną wodą, tą samą, co poprzednio. Cheddar przyciągnęła do siebie naczynie, ale ruda łapa zręcznie wytrąciła jej miskę. Woda rozlała się po podłodze, chlapiąc na nie obie, a pojemnik pokręcił się chwilę po czym z grzechotem opadł. Oczy Soboty pełne były gniewu.

Sobota? :0

Od Oscara CD. Sanssouciego

Dumnie dreptałem na przedzie, co jakiś czas opowiadając suczce o najróżniejszych obiektach. Od dawna znajdowaliśmy się na terenach Louvre, toteż byłem pewny, że obóz znajduje się niedaleko. Miałem rację - już po kilku minutach stanęliśmy na placu. Zatrzymałem się, z podziwem wpatrując się w najbardziej charakterystyczny budynek tej dzielnicy.
- A to właśnie jest Luwr. - uśmiechnąłem się na sam widok budowli, która od pewnego czasu nieodzownie kojarzyła mi się z domem.
Szarża rozdziawiła pyszczek ze zdziwienia. Stała tak chwilę, bacznie lustrując okolicę. Obok nas kręciło się sporo ludzi, jednak nikt nie zwracał uwagi na trójkę psów.
- Bardzo ładny, wujku Oscarze - odparła po chwili, wyrywając się z zamyślenia.
Chciałem jeszcze coś dodać, być może opowiedzieć trochę więcej o tym muzeum, lecz Sanssouci posłał mi zniecierpliwione spojrzenie.
- Czas przedstawić cię reszcie - powiedział nieco surowym tonem.
Samiczka zasmuciła się, wbijając wzrok w bruk. Ów stan nie trwał jednak długo - wkrótce podbiegła do nas, posłusznie wykonując polecenie swego opiekuna. Do obozu nie było daleko. Pomimo tego, iż poruszaliśmy się raczej statecznym truchtem, dotarliśmy tam po raptem kilku minutach. Pokazałem Szarży drogę prowadzącą przez krzaki. Popatrzyła się na mnie niepewnie, lecz zachęciłem ją do wejścia. Musiała się dowiedzieć, że w tej niepozornej kępie krzaków znajduje się tunel. Ten niewielki, ciemny i dosyć ciasny korytarz prowadził do budynku. Gdy tylko się przezeń przecisnąłem, ujrzałem skaczącą w euforii suczkę.
- Ale czad! Ukryta siedziba! - krzyczała radośnie.
Widok ten zdecydowanie można było zakwalifikować jako niezmiernie uroczy. Spacerowaliśmy po budynku w poszukiwaniu Python. Szczeniak kręcił się koło mnie niecierpliwie, licząc na to, że wszystko jej wytłumaczę. Pokiwałem jednak łbem - teraz nie czas na to. Może wieczorem wybierzemy się na małą wycieczkę z przewodnikiem. Nagle moją uwagę skupiło czarno-białe futro wystające zza rogu. Niechybnie należało ono do zastępczyni Louvre. Podszedłem do niej wolnym krokiem, chrząkając ostrzegawczo. Wkrótce uraczyła mnie swoim nieco znudzonym spojrzeniem.
- Tak, Oscar? - spytała, niezbyt zainteresowana.
Dokładnie po tych słowach znudzona Szarża wpadła do pokoju, robiąc to, co wychodziło jej najlepiej - szarżując. Z impetem skoczyła na leżące nieopodal legowisko. Borderka spojrzała na nią pytająco, nieco zdenerwowana. Następnie przerzuciła wzrok na mnie, subtelnie obnażając kły. Obdarzyłem ją nerwowym uśmieszkiem.
- To Szarża. Będę się nią opiekował - wtrącił się Sanssouci, wymijając mnie i podchodząc do suki.
"Ach tak" szepnęła pod nosem, jakby niezbyt zadowolona. Prawdopodobnie nie podobało jej się, że postawiliśmy ją przed faktem dokonanym. Przez dłuższą chwilę nie odzywała się, co na dobrą sprawę zaczynało mnie stresować. Tymczasem nieskrępowana sunia dalej szalała, niemalże roznosząc pomieszczenie w pył.

<Sanssouci?>

The world has changed.

Svet • 5 lat • ♂ • Palais-Bourbon • Uczeń (Szpieg)
STATYSTYKI: 7 • 9 • 7 • 15 • 4 • 4 • 4
CHARAKTER: Ów osobnika można nazwać specyficznym. To ten cichy, małomówny typ, siedzący w kącie i obserwujący wszystko z ironicznym uśmieszkiem. Czasami obdarzy cię jakąś sarkastyczną uwagą, czasami jego chrapliwy śmiech zmrozi ci krew w żyłach. Nie dzieli się z innymi swoimi przemyśleniami, zachowuje je tylko i wyłącznie dla siebie. Nienawidzi mówić o sobie i swojej przeszłości. Ogółem w większości przypadków nie przepada za towarzystwem. Wiecznie tuszuje swoje prawdziwie emocje, przyjmując kamienny, nieco rozbawiony wyraz pyska. Nazywają go pewnym siebie, agresywnym zabijaką, jednak nie zawsze taki jest. Gdyby tylko byłby w stanie przed kimś się otworzyć... pokazałby swoją dobrą stronę. Na co dzień jednak nie jawi się jako najbardziej pomocny i dobroduszny. Co tu dużo ukrywać - Svet jest po prostu egoistą, który ma ogromne problemy z zaufaniem. Nie jest też zbyt lojalny, wierny czy prawdomówny. Takie cechy zachowuje dla psów bardziej z nim związanych, lecz aktualnie takich nie posiada. W walce nie należy do tych honorowych - niejednokrotnie korzystał z 'zabronionych' sztuczek. Posiada jednak duży szacunek do suk. Nie lubi szczeniąt i niejednokrotnie zdarzyło mu się warknąć na nie ostrzegawczo, acz nie zrobi im krzywdy. Wręcz uwielbia wszelkie intrygi i manipulacje. Niezbyt przywiązuję wagę do popularnych wartości, żyje na własną łapę i sam ustala swoje zasady.
APARYCJA: Svet nie posiada rodowodu, jednak większość osób klasyfikuje go jako pitbulla. Całkiem słusznie - psy tej rasy od wieków występują w jego rodzinie.  Sierść Sveta przybrała śnieżnobiały kolor, aczkolwiek miejscami została naznaczona rudymi plamami. Samiec jest wysoki i przede wszystkim muskularny - jego wysportowana sylwetka zdecydowanie wyróżnia się na tle tłumu. Nie da się jednak zaprzeczyć, że najbardziej charakterystyczną cechą wyglądu Sveta są oczy - bursztynowe i pełne głębi.
UMIEJĘTNOŚCI: Główną zdolnością ów samca jest siła. Mało kto jest w stanie dorównać mu w otwartej walce. Sveta można określić również jako naprawdę wytrzymałego - bieg przez dłuższy czas? Oczywiście. Wytrzymywanie w skrajnych temperaturach? Jasne, choć w tym przypadku, ze względu na krótką sierść idzie mu trochę gorzej. Co prawda nie grzeszy szybkością ani zwinnością, ale mimo tego dobrze sobie radzi.
HISTORIA: Svet urodził się w pewnej pseudohodowli. Ów interes ulokowany był w Serbii. Samiec właśnie w tym kraju dorastał. Jego dzieciństwo nie było jednak kolorowe - ludzie kojarzyli mu się tylko z bólem, a i inne psy nie były wobec niego łaskawe. Nie lubi mówić o swojej przeszłości, a jeśli już jest do tego zmuszony - zaczyna od połowy swego życia. Właśnie wtedy, wraz ze swoim ówczesnym właścicielem trafił do Francji. Również w tym kraju nie wiódł szczęśliwego życia. Każdy jego dzień przepełniony był brutalnością i agresją, co niejako odcisnęło na nim pewne piętno. W każdym razie kiedyś otrzymał szansę od losu - jego człowiek zapomniał zamknąć drzwi od klatki. Oczywiście samiec był świadom, że taka okazja może się nie powtórzyć, toteż wykorzystał ją. Pod osłoną nocy uciekł, stając się całkiem wolnym psem. Jeszcze przez dosyć długi czas włóczył się po Francji. Czasem było lepiej, czasem gorzej - jak w życiu. Wreszcie jednak dotarł do Paryża. Wiedział o istnieniu gangów, acz nie przykładał do tego zbyt dużej wagi. Osiedlił się w opuszczonym hotelu znajdującym się na terytorium Louvre. Zawsze panował tam niezmącony spokój, aż do czasu. Na strychu znalazł go Dihon, który przyszedł na pomoc swojemu uwięzionemu przyjacielowi - Rivaille'owi. Svet nie zostawił ich na pastwę losu - użyczył dwóm nowo poznanym psom trochę swojej siły i umiejętności. W ten sposób pomógł im się wyswobodzić, a po wszystkim wrócił do gangu wraz z nimi. I właśnie tak stał się członkiem Palais-Bourbon.
INNE:

  • Ma wiele najróżniejszych blizn. Są to pamiątki po wczesnych latach życia.
  • Bardzo wiele psów mówi na niego Selv.
  • Nie czuje się związany z Palais-Bourbon. Został członkiem tego gangu całkiem przypadkiem.

KONTAKT: Sfora [H] Atachi [DG]

Od Kichnął CD. Dihona

Usiedli na ziemi, dysząc ciężko i wciąż próbując złapać oddech. Kichnął może jak na swój wiek kondycję miał nie aż tak złą, jako że dużo chodził, mimo to uznał, że szybkie, forsowne pościgi to już nie dla niego. Dihon chyba był w lepszym stanie, bo zaśmiał się cicho. Kichnął też się zaśmiał.
-No, to było szalone. Klawo. Właściwie, nie wiem, czy wciąż mówi się klawo, mówi ktoś tak jeszcze? No bo...
Kichnął urwał, zorientowawszy się, że jego nowo poznany kolega już go nie słucha. Kichnął zastrzygł uszami.
-Kolego, coś się stało? Serce ci stanęło, to chyba jeszcze nie czas na to?
Młodszy pies syknął, bo pytanie nie było zbyt dyskretnie zadane. A Kichnął aż podskoczył, bo nagle ze ściany wyłoniła się ciemnawa plama.
-Cześć Dihon. Kim jest twój nowy...-tu nastąpiła chwila przerwy. -Znajomy.
Miejscowy wciąż milczał, najwyraźniej nie wiedząc, co powiedzieć. Wydawał się być zestresowany. A przybyły musiał jakoś powściągnąć swoją nienawiść do całej Francji, bo teraz już się schytrzył i domyślił się, że raczej nie chce wzbudzać podejrzeń.
-Jestem Kichnął, właściwie się zgubiłem i... Dihon, tak? Dihon pokazywał mi właśnie, którędy do Luwru. Chciałem popatrzeć sobie na Mona Lizę.
-Ah, więc to tak. To chodź, ja ci pokażę.-Cóż, w tym głosie nie czaiło się nic, co sugerowałoby, że ta rozmowa faktycznie zaprowadzi ich do Luwru. Co znowu ma się stać? Czy wariat z nożem to jeszcze mało?
Kichnął zaczął obawiać się, że właśnie został pojmany. Chociaż z drugiej strony, po co im on? Chociaż był z nim Dihon, a on wydawał się być w porządku. Ale kto wie, co dzieje się w tych gangach? Był nowy na tych ziemiach, a jego przygoda z Paryżem zaczęła się raczej źle (oh no cóż, kto by się spodziewał?)
<Dihon? Odpisałam, bo nikt się nie kwapił D:>

poniedziałek, 30 lipca 2018

Od Rivaille'a CD. Dihona

Wyżeł powoli otworzył oczy, po czym kaszlnął ociężale czując w pysku metaliczny posmak krwi. Wypluł ją odruchowo na podłogę, i spojrzał na biszkoptowego samca siedzącego nad nim. Zmierzył go niepewnym spojrzeniem, następnie poczuł jak  kamień spadł mu z serca. Widok towarzysza naprawdę go ucieszył.
- Więc tak się czuje księżniczka, wybawiona prosto ze szponów smoka. - zaśmiał się cicho, na chwilę przymykając oczy. Usiłował wstać o własnych siłach, lecz jego nogi zatrzęsły się, zmuszając go do ponownego opadnięcia na ziemię. - Miała gadzina tupet. Żeby grozić mi w ten sposób!
Usłyszał za sobą cichy śmiech. Nie znał tego głosu, a z pewnością nie był to Dihon - przecież z chwili na chwilę nie zmieniłby głosu na tak głęboki i lekko ochrypnięty. Obejrzał się, a za nim ukazał się potężny pies budową przypominający pitbulla. Zmarszczył czoło pewien , że jest gotów wstać i odeprzeć atak , lecz w pewnym momencie zawahał się widząc jak Dihon zbliża się do nieznajomego i spogląda na niego ze spokojem.
- Nie jestem wrogiem, zapewniam. - mruknął pod nosem, obrzucając Levi'a zimnym spojrzeniem. Srebrnoszary samiec wciąż nie był pewien co do jego słów, lecz wystarczył mu fakt, że Dihon pomachał mu przytakująco głową. Rozluźnił się nieco po czym poczuł dosyć mocne ukłucie w klatkę piersiową. Skulił się w kulkę i jęknął z bólu.
- Nie miała zamiaru cię oszczędzać. - powiedział Dihon podchodząc do Levi'a, oglądając jego rany. Pomimo bólu jaki towarzyszył mu cały czas, Wyżeł postanowił wstać. Nie chciał wyjść na słabeusza w oczach Dihona i nowego znajomego. Zacisnął zęby tłumiąc cichy jęk który wydobył się z jego gardła po uniesieniu się w górę. Zamknął oczy próbując zapomnieć o bólu. Kiedy udało mu się stać na równych nogach, poczuł na sobie wzrok nieznajomego. Otworzył oczy i spojrzał na niego niepewnie. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami, lecz przerwał im Dihon machając Levi'owi łapą przed oczami.
- Musimy się zmywać zanim wrócą z posiłkami. - mruknął, próbując chwycić Wyżła aby wrzucić go sobie na plecy jednak ten odsunął się od niego i spojrzał z błyskiem w oku.
- Żołnierz musi być wytrzymały! - zapewniał. - Dam sobie radę.
Dihon przewrócił oczami. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Wyżeł gra silnego i mocnego psa choć w rzeczywistości miał ochotę zwinąć się w kulkę i krzyczeć z bólu. Wyraz pyska srebrnoszarego wyrażał czasem więcej niż tysiąc słów. Tym bardziej teraz, gdy uparł się że będzie szedł sam - z każdym krokiem na jego minie pojawiał się coraz większy grymas. W pewnym momencie pitbullowi znudziło się czekanie, aż Wyżeł się ogarnie i pozwoli się przetransportować, więc schylił się pod nim i unosząc się w górę podniósł srebrnoszarego.
- Ty będziesz niósł tę cenną reklamówkę. - rozkazał Dihonowi ze śmiertelną powagą. Pies nawet się nie zastanawiał, od razu wziął w zęby łup. Ruszyli ciemnym korytarzem szukając wyjścia. Levi bezwładnie leżał na plecach umięśnionego samca. Na początku miał zamiar stawić opór, lecz gdy zdał sobie sprawę że to nie Dihon go uniósł tylko nieznajomy, budzący respekt pitbull , od razu się przymknął już nic nie mówiąc. Był w tym momencie zbyt ogarnięty bólem żeber , aby myśleć o czymkolwiek innym.

*** 

Przemierzali już spokojnie zatłoczoną Paryską ulicę. Dihon szedł na przedzie, dumnie taszcząc w pysku reklamówkę. Mógł się poczuć wtedy niczym lider, prowadzący swoją drużynę do zwycięstwa. Takie miał wrażenie wyżeł. Przynajmniej on zdawał sobie sprawę z tego, że ich misja była całkowicie udana. Kiedy powrócili na terytorium Palais-Bourbon, nieznajomy zawahał się. Stanął niepewnie łapą za Dihonem mówiącym z zadowoleniem.
- Jesteśmy u siebie! - powiedział z entuzjazmem. Odwrócił głowę, spoglądając na Wyżła i Pitbulla. Skrzywił się widząc, jak umięśniony samiec stoi w bezruchu ze wzrokiem wlepionym pusto w chodnik.
- Halo, już możesz mnie puścić. Jesteśmy tu bezpieczni. - powiedział Levi, staczając się z pleców samca. Upadł głucho na ziemię, po czym wydał z siebie cichy jęk. Wziął głęboki wdech i stanął powoli na nogach, tym razem już nieco pewniej. Było mu łatwiej stawiać kroki, chociaż wciąż czuł przeszywający go na wskroś ból. Na dodatek musiał utykać, gdyż zaleczenie się kostki nieco potrwa.
- Svet, idziesz? - odezwał się Dihon spoglądając na pitbulla. Ten uniósł powoli głowę z niepewnym, małym uśmieszkiem odparł.
- Idę.
I tego dnia oboje zyskali nowego znajomego. Chodź dopiero teraz Levi poznał jego prawdziwe imię w cale nie żałował, że dał się mu nieść calutką drogę. Był dumny z siebie i Dihona. Ich pierwsza samozwańcza misja udała się. Oczywiście liczył na więcej takich akcji. Niekoniecznie za chwilę, przecież musiał się zregenerować. W każdym razie, była to dla niego niesamowita przygoda.

Od Sanssouciego CD. Oscara

Suczka niezgrabnie wyskoczyła z szafy. Nie kwestionując polecenia Oscara, zamknęła swoje ciemne ślepia. Miała bardzo dobry słuch i węch, więc bez problemu mniej-więcej zlokalizowała położenie kundelka.
- Chodź, chodź - co jakiś czas mówił Oscar, tym samym nawigując młodą głosem.
Kiedy już dotarli do mnie, natychmiast potruchtałem do suczki, aby upewnić się, że nic jej nie jest. Następnie posłałem do Oscara ciepły uśmiech.
- Nawet nie wiem, jak mam ci dziękować - powiedziałem. - Szarża została doskonale ukryta!
- Gdyby tak posłusznie nie siedziała w ciszy, nie byłoby to możliwe - odpowiedział Oscar, delikatnie czochrając łapą sierść na głowie szczeniaka.
W tamtej chwili dało się słyszeć pretensjonalne chrząknięcie mieszańca w typie owczarka szwajcarskiego. Oczy nas obu spoczęły na jej pyszczku lekko wykrzywionym w grymasie niezadowolenia.
- Bo mnie tu tak suupeer faajniee się siedzie z zamkniętymi oczami, nie wiedząc nawet, czy mogę już je otworzyć, nie? - rzuciła niemalże teatralnym tonem.
Wrócił mi dobry humor.
 - Owszem. Tylko proszę cię, żebyś nie przyglądała się za bardzo naszej sierści. Myślę, że na razie musisz wiedzieć tylko tyle, że psy czasem muszą walczyć. Niech to będzie dla ciebie przestrogą, żeby nie wchodzić samowolnie na tereny innych psów, bo może to się niebezpiecznie skończyć. Trzymaj się blisko Luwru. To taki całkiem ładny pałac. Pokażemy ci na miejscu - postarałem się jej wyjaśnić sytuację, która zaistniała.
Szarża ostrożnie otworzyła ślepia. Trochę cofnęła się na widok zakrwawionych futer. Nie dała po sobie poznać, że pierwsze wrażenie nią wstrząsnęło. Wbiła wzrok w kostkę brukową.
- W porządku? - zapytałem z troską.
- Tak - odparł szczeniak.
- Ruszajmy już - zarządził Oscar.
Obaj zgodziliśmy się z nim poprzez krótkie kiwnięcie głowami. Najkrótsza i prawdopodobnie najbezpieczniejsza droga na tereny Louvre prowadziła przez wąską uliczkę. Truchtaliśmy trochę szybciej niż ostatnio z obawy przed kolejną bójką, zachowując poprzednią kolejność formacji - Oscar, Szarża i ja na końcu. Myślałem, że drabina rozpościerająca się na całą szerokość uliczki nie będzie stanowiła problemu. Byłem zdziwiony, kiedy Szarża zaczęła się cofać.
- Co ty robisz, mała? - zapytałem szeptem.
- Przechodzenie pod drabiną przynosi pecha! - niemal wykrzyczała, ale szybko się opanowała. - Nie chcę, żebyście przechodzili.
- Kiedy to nic złego - wtrącił Oscar.
Szybko przebiegł na drugą stronę drabiny i z powrotem. Szarża odwróciła wzrok.
- Papo Sou, chodźmy inną drogą, choćby miała być ona okrężna - zwróciła się do mnie.
Pomyślałem moment.
- Czy przenoszenie pod drabiną też powoduje nieszczęście? - zapytałem po chwili namysłu.
- Nie? - Zawahała się. - Psy w schronisku nie mówiły o takiej sytuacji.
Delikatnie złapałem suczkę za kark, aby szybko przetransportować ją na drugą stronę.
- Poczekaj, będziesz miał nieszczęście - próbowała ostrzec mnie Szarża.
Za późno! Byliśmy już po drugiej stronie. Odetchnąłem z ulgą. Suczka była nawet ciężka.
- Nie mogę mieć nieszczęścia, kiedy mam takiego szczeniaczka. - Uśmiechnąłem się.
Oscar też przebiegł pod drabiną bez oporów i wyruszyliśmy na tereny Louvre. Na szczęście żadna niebezpieczna sytuacja nas już nie spotkała. A to dobrze, bo miałem serdecznie dość rozlewu krwi. Na granicy Szarża zapytała:
- Czyli tamci byli źli?
- Tamci, z którymi walczyliśmy?-spytałem, żeby się upewnić.
Szczenię skinęło łebkiem.
- Nikt nie jest zły. Po prostu to inny gang, inna grupa, a my wtargnęliśmy na ich teren - odparłem.
- Mhm, rozumiem - stwierdziła Szarża. - Nie zaczepiać, nie wchodzić, nie prowokować, trzymać się Lucośtam.
Nie byłem chyba dobry w tłumaczeniu, ale za to dumny z pojętności białej. Idąc w okolice  Luwru, przez większość czasu milczałem, a szczenię obserwowało teren, co jakiś czas racząc się krótkimi frazami rzucanymi przez Oscara, który pokazywał najbardziej rozpoznawalne obiekty po drodze.

<Oscar?>

Od Dihona CD. Kichnął

Spoglądałem w stronę człowieka nieufnie. Jego biały niegdyś fartuch był cały poplamiony, pewnie krwią. Jednak moją uwagę bardziej zwracał pewien 'szczegół' - mężczyzna w ręku trzymał... tasak. Najwyraźniej nie lubił psów mniej więcej tak samo, jak Kichnął Paryża.
- Zwijamy się - poleciłem lekko nerwowym głosem.
Mimo wszystko na moim pysku widniał uśmiech. Bo jak tu się nie śmiać, gdy widzi się coś takiego? Staliśmy na jednym z największych placów z mieście, obok pełno ludzi, a na nas naciera jakiś wariat z tasakiem. "Chodź" szturchnąłem samca barkiem, aby wiedział, w którą stronę się kierować. Puściłem się biegiem w stronę najbliższego budynku, mając nadzieję, że tam uda nam się schować. Z początku przebierałem łapami z całych sił, jednak musiałem zwolnić - pies nie był nawet w połowie tak szybki jak ja. Przez kilka sekund dreptałem nerwowo w miejscu, czekając, aż mnie dogoni. Pośpieszałem go przy tym wzrokiem. W końcu zrównał się ze mną, a ja ponownie ruszyłem. Agresywny człowiek chyba również nie wiedział, co to siłownia, bo był daleko w tyle. Mimo dużego dystansu szaleniec nie rezygnował z pościgu. Miarowo uderzaliśmy łapami o bruk. Na mój znak wykonaliśmy ostry zakręt, wbiegając za jakąś budowlę. Człowiek tego nie dostrzegł - zatrzymał się, zdezorientowany. Rozglądał się dookoła, wykrzykując coś i machając bronią. Zaśmiałem się mimowolnie. Cała ta sytuacja wydała mi się wręcz komiczna. Staliśmy tam jakiś czas, próbując złapać oddech. Nagle, raptem kilkanaście metrów od nas ujrzeliśmy psa. Nie rozpoznałem go, choć może dlatego, że nie był zbyt widoczny. Prawdę powiedziawszy niemal ginął w tłumie - ledwo go dostrzegłem. Nie miałem pojęcia do jakiego gangu należał. Wydawało mi się, iż jeszcze nie zwrócił na nas uwagi, aczkolwiek to była tylko kwestia czasu.

<Ktoś?>
-ucieczka (15 pkt)
+15 pkt doświadczenia

Jest ona tym typem, który nawet nie zauważa kiedy kłamie, ale robi to jak zawodowiec.

Darmowy hosting zdjęć i obrazków
Luciana • 2 lata • ♀ • Élysée • Uczeń (Szpieg)
STATYSTYKI: 6 • 7 • 15 • 8 • 6 • 4 • 4
CHARAKTER: Każdy znajomy Luciany, poproszony o opisanie suni odpowie inaczej. Wynika to z tego, że zazwyczaj chowa się za maską kogoś innego. Jeden opiszę ci ją jako cyniczną i sarkastyczną, a inny za zamkniętą w sobie sunię. Jednak, ja zajmę się prawdziwą Lucyną. Jest ona tym typem, który nawet nie zauważa kiedy kłamie, ale robi to jak zawodowiec. Często można zauważyć ją z wyrazem pyska, który nie wyraża żadnych pozytywnych emocji, bardziej sprawia, że inni od razu się do niej zniechęcają. Raczej myśli o sobie, jednak kiedyś, może ci pomoże. Uznawana za dość chytrą personę. W prawdzie prawie każde jej działanie ma korzenie w jakimś planie. Jest też aż zbytnio mściwa. Chociaż, tu was zaskoczę. Jest optymistką. Naprawdę. Ja nie Lucy, ja nie kłamię. Czasem po rozmowie z nią stwierdzisz, że jej nie zrozumiesz. Tu ci mówi, że uwielbia owieczki i uwielbia wtulać się w ich futro, a dziesięć minut później mówi, że ma ochotę na baraninę. Tego typu przykładów jest dużo. Uwielbia obserwować innych. Stwierdza, że dzięki temu uczy się wyłapywać nawyki i gesty, na które warto zwracać uwagę. Często zauważysz ją siedzącą czy leżącą w jakimś miejscu, nie reagującą na nic. Zazwyczaj w takich chwilach myśli. Jest fałszywa. To prawda, nie zaprzecza. Sama siebie uważa za wspaniałą manipulantkę. Ma manię na punkcie analizowania przeróżnych rzeczy. Uznawana za wredną i złośliwą, bo rzeczywiście taka jest. Ma własne zdanie i nie będzie go ukrywać. Jest to też okropnie leniwa bestia, lecz leniwa w kwestii pomocy, w kwestii snu jest na odwrót. Uważa, że nie potrzebuje zbyt dużo snu. Jeśli chodzi o sprawę zaufania. Sama potrafi zmanipulować kogoś tak, aby szybko jej zaufał, sama jednak, ma problemy z tym, biorąc pod uwagę to, że podczas rozmowy z kimś musi pilnować swojego wybranego alter ego, a jakby komuś zaufała, potrafiła by zapędzić się do tego stopnia, że nagle stała by się tą prawdziwą Lucyną. Najlepiej funkcjonuje w nocy kiedy jest trochę zimniej i widać ciemne niebo. Jest wtedy cisza i spokój, nikt nic od niej nie chce, a ona ma czas aby się przejść. Jako szpieg jest naprawdę dobrą pracowniczką. Przykłada się do swojej roboty, stara się. Wracając do nocnych spacerków. Zazwyczaj wtedy opuszcza tereny swojego gangu i idzie w głąb Paryża, niekiedy zahaczając o tereny innych gangów. Tajemnice, powierzaj je jej jak chcesz, jak ktoś da jej ofertę i zapłaci za nie, wiedz, że ona przystanie na tę propozycje. Ciekawska ta bestia, ma nawyk wciskania nosa w nie swoje sprawy.
APARYCJA: Jest ona zwykłym kundlem. Jej sierść jest istną tęczą, kolory które da się zauważyć to szary, biały, beżowy, brązowy i karmelowy w niektórych miejscach. Sama w sobie sierść jest krótka i szorstka. Ale wróćmy, zacznijmy od góry. Za pewne widzisz te jej ogromne uszy, a zaraz pod nimi oczy. Wyobraźcie sobie kolor złoty, taki trochę wyblaknięty. Okej, to teraz dodajcie do niego trochę srebrnego. Takiego koloru są oczy Lucyny. Jeszcze niżej można zauważyć jej idealnie czarny, zgrabny nosek. Jeśli chodzi o sylwetkę, jest naprawdę chuda, widać to gołym okiem, bo jej sierść przylega do jej skóry. Jej łapy są chudziutkie i długie. Zaś jej ogon skierowany ku dołowi, jest pokryty sierścią jak cała reszta ciała Lucy, jednak na samej końcówce, widać malutką kępkę okropnie długich włosów.
UMIEJĘTNOŚCI: Lucyna może pochwalić się niezwykłą zwinnością. Ot co. Jest to chyba jej jedyna pożyteczna umiejętność. Biorąc pod uwagę resztę inne zdolności, nie jest ani zbyt szybka, nie ma sokolego wzroku, wspaniałego słuchu czy węchu. Jej siła też nie jest ogromna, ale też nie zbyt mała. Chociaż, można by powiedzieć jeszcze o jej wytrzymałości, która swoją drogą nie jest taka zła. Nie mogłabym też odpuścić wspomnienia o tym, że wyśmienicie się skrada.
HISTORIA: Jak każdy normalny pies, Lucy została urodzona przez matkę i posiadała ojca. Niektóre rodziny są normalne, niektóre już trochę mniej. Luciana trafiła na tę normalną. Jednak sama po wkroczeniu w wiek nastoletni stwierdziła, że życie jakie wiodła jej nie pasuje. Po prostu uciekła od rodziny. No i pewnie powiesz, że to bezsens, skoro miała fajną rodzinę, to czemu ją opuściła. Mimo, że była normalna, fajna i radosna, ograniczała Lucianę w wielu kwestiach. Od zawsze żyła w Paryżu, tylko trochę w drugą stronę od terenów gangów. Z czasem zaczęła iść coraz dalej uliczkami Paryża, aż doszła do psów które udzieliły jej informacji odnośnie gangów. Udało jej się dołączyć do jednego. Dokładniej do Élysée.
INNE:

  • Jej matką jest Sofia, ojcem Christophe. Za brata zaś miała Viktora. 
  • Nigdy nie miała partnera, nie wierzy w miłość, jednak tak dyskretnie zostawiła uchylone drzwi, jakby ktoś chciał się z nią posprzeczać w tej kwestii. 
  • Na imię dano jej Luciana, sama ma w zwyczaju nazywać się Lucy, Lucyną, czy nawet Lucjuszem. 

KONTAKT: Ewaa [H] ewa.klos.torun@gmail.com

Od Dihona CD. Rivaille'a

Byłem zdezorientowany. Siedziałem w schowku, nie wiedząc co robić. Jeszcze przed chwilą byliśmy tak blisko wygranej, upragnionej ucieczki, mieliśmy tylko poczekać, aż rottweiler odejdzie. Jednak nagle usłyszałem dziwny dźwięk, jakby szczęk porozrzucanych garnków, a potem krzyk mojego przyjaciela. Moje przerażenie podsycił jeszcze szyderczy śmiech naszego wroga. Co się stało? Został poważnie zraniony? A może nieprzyjaciel postawił na silniejsze środki i po prostu go zabił? Zdawałem sobie sprawę z tego, że mogła to być zasadzka na mnie, ale nie mogłem tak bezczynnie tu czekać. Ostrożnie opuściłem kryjówkę, rozglądając się bacznie. Wciągnąłem w nozdrza powietrze. Ów rottweiler faktycznie porwał mego towarzysza, czułem bowiem wyraźny zapach Levi'a. Był nieprzytomny, ale nie martwy. Wrogi samiec nawet nie próbował zacierać swoich śladów, więc mogłem podążać za nim. Jego zachowanie mogło wynikać z dwóch rzeczy - zrobił to specjalnie, abym go śledził, lub... nie wiedział o mojej obecności. Całym sercem byłem za tą drugą opcją. Nerwowo przedzierałem się przez ciemne korytarze, gorączkowo starając się nie popełnić błędu. Bałem się, że już za chwilę, zza rogu wyskoczy na mnie jakiś pies. W dodatku woń wrogów coraz bardziej nasilała się. Z przerażeniem odkryłem, że szedłem odwiedzonym już przez nas korytarzem. Pod schodami leżała brutalnie zamordowana suka. Niemal przymykałem oczy, nie mogąc patrzeć na tę makabryczną scenę. Czułem wstręt do samego siebie, gdy zmuszony koniecznością zszedłem tam i wytarzałem się w jej krwi, aby zakryć własny zapach. Po tej uwłaczającej czynności ruszyłem w dalszą drogę. Ostrożnie podążałem za tropem, który wiódł mnie aż na drugą stronę hotelu. Stałem w holu, gdy usłyszałem ich głosy.
- Teraz już nie jesteś taki cwany i śmieszny, co? - usłyszałem znajomy głos, z pewnością należący do przywódczyni Louvre. - Możemy się pobawić, ale nie w chowanego. Tym razem ja ustalam zasady gry. Ja pytam, ty odpowiadasz. Inaczej stracisz drugie ucho, a tego chyba byś nie chciał prawda kochaniutki? - jej słowa zmroziły mi krew w żyłach.
Owemu zdaniu odpowiedział gromki, szyderczy śmiech jej sprzymierzeńców. Próbowałem przeanalizować te dźwięki, chcąc się dowiedzieć, ile wrogów znajduje się w pomieszczeniu. Raz - władcza borderka, dwa - rottweiler, którego już spotkałem. Słyszałem jeszcze przynajmniej dwa głosy, nie mogłem ich jednak rozpoznać. Czterech na jednego? Nie miałem szans, w każdym razie na pewno nie w bezpośredniej walce. Musiałem coś wymyślić. Nagle, jakiś niewielki kamyk spadł mi na łeb. Uniosłem głowę do góry, lustrując wzrokiem sufit, a właściwie sporą dziurę ziejącą tam, gdzie sklepienie powinno się znajdować. Hotel był stary, a więc powoli zaczynał się walić. I to podsunęło mi pewien pomysł. Wyrwa znajdowała się niemal idealnie nad pokojem, w którym znajdował się Levi. Dostanie się tam dało by mi nie tylko dobry punkt obserwacyjny, ale może również jakiś plan. Cicho wycofałem się, szukając najbliższych schodów. Były blisko, całkiem ładnie zachowanie (przynajmniej w porównaniu do reszty budynku). Ostrożnie wchodziłem stopień po stopniu, ale jak zwykle coś musiało pójść nie tak. Z jakichś niewyjaśnionych powodów na jednym ze stopni leżał kubek. Był czarny, toteż skutecznie ukrywał się w mroku. Nie zauważając przedmiotu, niechcący pchnąłem go łapą. Moje serce zatrzymało się, gdy widziałem, jak delikatna porcelana spada. O dziwo musiałem uderzyć ją dość mocno, bowiem z głośnym trzaskiem wylądowała kilka metrów dalej. Rozglądałem się gorączkowo, w poszukiwaniu jakiejś drogi ucieczki. W niedużej odległości ode mnie znajdowała się dziura w ścianie. Nie była zbyt duża, ani głęboka, ale może by wystarczyła... Co prawda gdyby jakiś pies postanowił koło niej przejść, na niewiele by się zdała, ale gdyby poszedł w drugą stronę? Pośpieszany przez głuchy odgłos kroków, wsunąłem się w prowizoryczną kryjówkę. Z pokoju wyszedł znany mi już rottweiler. Nie wyglądał na szczególnie bystrego, bardziej przypominał osobnika polegającego na swej sile fizycznej. Siedziałem więc cicho. Skoro już raz nie zauważył mojej obecności, może popełni ten błąd ponownie? Kręcił się chwilę po piętrze, idealnie w moim polu widzenia. Uspokoiwszy się, już chciał wracać, gdy przerwał mu głos innego psa:
- Idź się rozejrzeć. Widocznie jego przyjaciel jednak go nie opuścił - prychnął jakiś nieznany mi członek Louvre, kpiąc sobie zarówno ze mnie, jak i z Levi'a.
Najchętniej w szale wyskoczyłbym stamtąd i rzucił mu się do gardła, jednak wiedziałem, że to bezcelowe. Na zemstę jeszcze przyjdzie czas. Zostały jeszcze trzy psy - wysłany na patrol osiłek nie mógł mi już przeszkodzić. Ostrożnie wysunąłem się z mej kryjówki i ruszyłem w górę. Piąłem się po schodach, co rusz sprawdzając teren. Czysto. W kilka minut znalazłem się na wyższym piętrze. Tutaj nawet ich nie było. Przypuszczałem, że w latach swej świetności ten zbiór pomieszczeń służył jako strych. Nie było tu zbyt wiele rzeczy, tylko kilka starych rupieci. Przemknąłem przez otwartą przestrzeń, zatrzymując się przy interesującej mnie wyrwie w podłodze. Ze zgrozą spojrzałem w dół, bojąc się, co mogę tam zastać. Levi leżał związany na podłodze. Był trochę poobijany, a jego skręcona łapa niebezpiecznie napuchła. Nad nim stała Python - biało-czarna suka, w wyraźnie triumfalnej pozycji. Nie widziałem jej pyska, jednak byłem pewien, że widniał na nim kpiący uśmiech. Obok, niczym kamienne posągi stały dwa psy. Jeden był cały biały, drugi nosił na sobie wszystkie możliwe kolory. Przypatrywały się zaistniałej sytuacji beznamiętnie, jakby tak wyglądała ich codzienność. Warknąłem bezgłośnie. Jak,  j a k  mogli go tak potraktować!? To chore! Zacząłem rozglądać się dookoła w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mi pomóc. Może by tak zrzucić na nich jakiś przedmiot? Nie, była za duża szansa, że trafię w Levi'a. A może nie rezygnować całkiem z tego pomysłu, lecz wycelować poza pokój? Wtedy psy mogłyby pomyśleć, że znajduje się na korytarzu i wybiec z pomieszczenia z żądzą mordu w oczach. Nie, to też nie. Pomogłoby na chwilę rozproszyć ich uwagę, ale co dalej? Nerwowo przeskakiwałem z łapy na łapę, odsłaniając kły w zniecierpliwionym wyrazie pyska. Jeszcze raz przeczesałem wzrokiem strych. Zamarłem, gdy spojrzałem w zakamarek znajdujący się raptem kilka metrów ode mnie. W najciemniejszym miejscu, ledwo widoczna, jawiła się sylwetka. Bursztynowe oczy błyszczały w nikłym świetle. Wkrótce ujrzałem również biel szyderczego uśmiechu.
- Witaj - odparł pies, dosyć niskim i chrapliwym głosem.
Od tego słowa zjeżyła mi się sierść na karku. To z pewnością nie był rottweiler z Louvre. Cofnąłem się kilka kroków, niemalże wpadając do dziury.
- Kim jesteś? - zapytałem, a odwaga całkiem mnie opuściła.
Samiec zaśmiał się jeszcze raz, po czym wstał i wyszedł z cienia. Struchlały obserwowałem, jak jego sylwetka w całości mi się ukazuje. Pod jego cienką skórą wibrowały potężne mięśnie, zdolne do ataku w każdej chwili.
- Jestem Svet - rzucił krótko, natarczywie patrząc mi w oczy. - Mogę ci pomóc - zaproponował po chwili, aczkolwiek nie brzmiało to szczerze.
Rozważałem wszystkie opcje. Uwierzenie mu jest głupim pomysłem, ale czy miałem inne wyjście?
- Do którego z gangów należysz? - spytałem rzeczowo, wypinając pierś, w fałszywym geście pewności siebie.
Znowu obdarzył mnie jednym ze swoich przerażających, a jednocześnie hipnotyzując uśmiechów.
- Żadnego - odparł krótko, po czym wyminął mnie, spoglądając w dół, na pokój.
Levi w dalszym ciągu siedział tam, ciężko oddychając. Lecz jego oprawców nie było. Popatrzyłem ze zgrozą na mego nowo poznanego towarzysza. Wydawał się całkiem nieporuszony. Bez słowa skierował się ku wyjściu, zbiegając cicho po schodach. Podążyłem za nim nieufnie. Nie wiedziałem, jaki ma plan (czy w ogóle jakiś miał?). Samiec pewnie poruszał się korytarzami, jakby całkowicie ignorował niebezpieczeństwo. Zdawał się znać wszelkie tutejsze zakamarki, każdą, nawet najmniejszą dziurę w ścianie. W pewnym momencie zjeżył się raptownie, odsłaniając pożółkłe kły z głuchym warknięciem. Na korytarzu zaraz za rogiem stał wrogi pies. Widziałem go już - to on wysłał rottweilera na patrol.
- Nie czaj się już! Lepiej wracaj, Python nie będzie zadowolona... - powiedział ze stłumionym śmiechem, pewny, że mówi do swojego przyjaciela. - Oh, przecież wiem, że to ty! - podszedł bliżej.
Samiec przewrócił oczami. "Nie zgrywaj się!" usłyszałem tylko, gdy pies postąpił jeszcze kilka kroków w naszym kierunku. Svet skoczył na niego, nie wydając najmniejszego dźwięku. Mocno chwycił za gardło nieszczęśnika, stopniowo go dusząc. Temu brutalnemu zjawisku towarzyszyły rozpaczliwie próby złapania oddechu przez jego ofiarę. Po kilku minutach rzucił bezwładne ciało na podłogę i odwrócił łeb w moim kierunku. Cofnąłem się instynktownie.
- Idziemy - polecił szorstko, beznamiętnie, jakby nie przejmował się, że właśnie kogoś zabił.
Czułem się źle ze wszystkim, co dziś się stało. Wiedziałem jednak, że już nie mogłem się wycofać.  Rottweiler w dalszym ciągu nie stanowił zagrożenia. Całkiem możliwe, że opuścił już budynek. Został jeden pies - P y t h o n. Pragnąłem wbiec do pokoju i uratować Levi'a, ale było to niemożliwie. Gdzie ukrywała się owa suka? Nigdzie nie wyczuwałem jej zapachu. Postąpiłem kilka kroków w przód, wychodząc na prowadzenie. O dziwo pitbull nie oponował, toteż chwilę później znalazłem się w holu. Patrzyłem się we wszystkie strony. Musiała gdzieś tu być. Na pewno kryła się nieopodal, czekając na właściwy moment. Szedłem po korytarzu, coraz bardziej zbliżając się do nieszczęsnego pokoju. Wokół było pusto. \
- A masz! - do mojej głowy wdarł się przeraźliwie głośny krzyk.
Gwałtownie podniosłem wzrok. W stronę mojego łba leciał jakiś ciężki przedmiot. Patrzyłem się na niego bezradnie, niezdolny do wykonania ruchu. Wtem poczułem mocne uderzenie. Svet odrzucił mnie w bok, jednocześnie wybijając się do góry. Szybko dotarł na szafkę, chwytając Python za sierść. Szamotali się wściekle. Wkrótce oboje spadli na ziemię z łoskotem. Byłem jak sparaliżowany - nawet nie próbowałem pomóc. Pies złapał ją za szyję, próbując wykorzystać swoją siłę. Samica była jednak zwinniejsza - zrobiła szybki unik, po czym rzuciła się na niego. W ferworze walki żadne z nich nie odczuwało odniesionych ran. Gdy już, już myślałem, że Svet zada ostateczny cios, suka uderzyła go w podbrzusze. Podcięła mu łapy, a sama rzuciła się do ucieczki. Nim pitbull zdążył się podnieść, zniknęła za rogiem. Skoczył na równe nogi, warcząc przeciągle. Czuł żądzę mordu, to było pewne, ale nie zdecydował się na pościg. Stał tam, dysząc ciężko. Cały czas byłem w szoku, lecz pomimo tego pobiegłem do pokoju. Levi był nieprzytomny. Szybko przegryzłem krępujące go więzły, po czym zarzuciłem go na plecy. Wyniosłem przyjaciela na korytarz, kładąc go ostrożnie na wykładzinie.
- Pomóż mi! - krzyknąłem rozpaczliwie do Sveta, nie mogąc logicznie myśleć.
Gdy ponownie ujrzałem samca, trzymał w pysku butelkę wody. Nie miałem pojęcia jak ją zdobył, lecz w tamtym momencie nie było to ważne. Niezwłocznie rozgryzłem korek, polewając zimną cieczą rany mojego towarzysza. Gdy wszystkie były już pobieżnie oczyszczone, wylałem resztkę wody na jego pysk. Z trudem otworzył oczy, kaszląc ciężko.

<Rivaille?>
-wpadnięcie w pułapkę (10 pkt)
-pomoc rannemu (15 pkt)
+ 25 pkt

Od Kichnął CD. Dihona

-Wiesz, ja naprawdę nie lubię Paryża. Naprawdę. - postanowił kontynuować swój monolog na temat Francji. Pomyślał, że skoro już się tak zestarzał, to przynajmniej przywilej zrzędzenia mu przysługuje. - I jeszcze wplątałem się w gangi. Gangi to no nie wiem, motorowe mogą być gangi. A było kiedyś kilka takich porządnych, mówię ci. Nazywali się Judas Brothers i wszyscy mieli fajne brody z warkoczami i bandamy. No, ale, w każdym bądź razie, żeby to psie gangi?
Po czym pomyślał, że jednak powinien przystopować trochę z tym zrzędzeniem. Psie gangi, kiedy już się oswoiło z nazwą "psie gangi" wcale nie wydawały się aż takie złe, a jego przedstawiciel wcale nie naraził się niczym na brak zaufania. Brzmiał w porządku, pachniał też w porządku. Nie ma co, on nie będzie na razie niczego krytykować i oceniać, dopóki nie będzie miał powodów. Tak postanowił. No chyba, że Francji, ku temu zawsze znajdą się powody.
-A więc Palais-Bourbon?-zapytał, przymykając lekko jedno oko. -To pewnie poważna sprawa. Jestem na waszym terenie?
Dihon właśnie miał mu odpowiedzieć, kiedy nagle przerwały mu ostre słowa, przebijające się przez całą resztę słów, wypowiadanych przez całą resztę ludzi:
 -Znowu te wstrętne kundle, dość już tego! Dzwonię po hycla, wstrętne złodzieje wy
Na sto procent Francuz, akcent aż raził w uszy. Ciężko było zlokalizować go w tłumie, ale jednak można było się domyślić, że to ten człowiek, który szybko posuwał się w ich stronę, głośnym i nierównym krokiem, a inni ludzie schodzili mu z drogi. Zapachniało mięsem.
-To rzeźnik, prawda?-zapytał Kichnął.
-Zgadłeś. -powiedział Dihon
-To chyba na nas czas, co?

<Dihon? c: ej jakby co to ja ze swojej strony zawsze zgadzam się na wtrącenia osób trzecich, to tak żeby było wiadomo. Co nie znaczy, że z Dihonem mi się niemiło pisze, bo miło. Znaczy mam nadzieję, że mogę dopisać taką adnotację na koniec i to nie jest jakieś nielegalne.>

niedziela, 29 lipca 2018

Od Dihona CD. Kichnął

Patrzyłem na niego lekko nieufnie.
- Oczywiście, że znam - odparłem po chwili.
Samiec wyglądał na całkiem usatysfakcjonowanego moją odpowiedzią.
- Gangi - dodałem po jakimś czasie.
Delikatnie zrzedła mu mina. Zdawałem sobie sprawę, że brzmiało to raczej złowrogo i niezachęcająco, ale pies wyglądał na przesadnie niezadowolonego. Usiadłem obok niego, bacznie go obserwując. Ciekawe, co sobie myślał? To musiało być smutne - rozmawiać ze mną, ale ledwo dostrzegać moją rozmytą sylwetkę. Czy w ogóle widział pewne szczegóły, jak chociażby niebieska obroża na mej szyi? Akurat odwrócił się, ponownie biorąc łyk z fontanny. Gdybym teraz odszedł, a moje miejsce zajął inny, znacznie mniej przyjazny pies w tym samym kolorze - zorientowałby się? Poniekąd patrzyłem na niego ze współczuciem.
- W tej okolicy funkcjonują trzy klany: Louvre, Élysée i oczywiście Palais-Bourbon. Oczywiście należę do ostatniego. - dumnie wypiąłem pierś, przedstawiając swoją przynależność.
Samiec pokiwał łbem ze zrozumieniem, wgapiając się w trawę pod naszymi łapami.
- Wiesz, ja naprawdę nie lubię Paryża.  N a p r a w d ę! - ponownie zaczął swój wywód, akcentując ostatnie słowo.
Jego nienawiść to najsłynniejszego francuskiego miasta aż promieniowała. Zastanawiałem się, co też go do tego miejsca aż tak zraziło. Ja nie miałem takich preferencji. Mieszkałem tutaj i jak na razie czułem się dobrze, toteż nie widziałem powodu, aby ów miejsce wyklinać.
<Kichnął?>

Od Oscara CD. Sanssouciego

Patrzyłem się na szczeniaka, urzeczony jego urokiem. "Mała Szarża" brzmiało uroczo. Bok w bok zagłębialiśmy się wgłąb Paryża. Nie sądziłem, że wrócimy we trójkę. Nie mógłbym jednak zostawić młodej w schronisku, Sanssouci zapewne był tego samego zdania. Aby dostać się do Louvre, musieliśmy przejść przez teren Élysée. Nie byłem tym zachwycony, w końcu mieliśmy wkroczyć na obce terytorium ze szczeniakiem, ale nie było innego wyjścia. Okrężna droga zajęłaby zbyt długo. Aby zniwelować wszelkie ryzyko, zdecydowaliśmy poruszać się w ciasnym, podłużnym szeregu. Na początku szedłem ja, głównie ze względu na moją zdolność efektywnej obrony. Tyły ubezpieczał chart, mający wyostrzony wzrok i mogący bez problemu dostrzec przeciwnika. W środku zaś, otoczona naszą opieką znajdowała się Szarża. Wesoło przerywała ciszę, opowiadając różne historie. Nazywała nas w ciekawy sposób - Sanss był 'papą Sou", natomiast ja 'wujkiem Oscarem'. W pewnym sensie zazdrościłem Sanssouciemu jego szczęścia. I ja uwielbiałem szczeniaki, od dawna chciałem mieć gromadkę młodziaków. Przez chwilę oddałem się zamyśleniu, nie zwracając uwagi na drogę.
- Um, Oscar... - przerwał mi samiec, nieco zdenerwowanym głosem. - Patrz.
Grzecznie spojrzałem we wskazanym przez borzoja kierunku. Dwa psy stały na środku ulicy, rozmawiały ze sobą. Niechybnie należały do Élysée, bo nie próbowali ukryć swojej obecności. Oddech mi przyśpieszył. Co prawda owe psy nie wydawały się być groźne, jednak mogły zwołać posiłki. Całą trójką niemal weszliśmy w ścianę, mając nadzieję, że to choć trochę zmniejszy naszą widoczność. Rzuciłem nerwowe spojrzenie towarzyszom. Trzeba było coś zrobić. Musieliśmy za wszelką cenę ochronić suczkę!
- Zostań tu - poleciłem przyjacielowi, jednocześnie szturchając Szarżę nosem.
Młoda samiczka ruszyła za mną, niemalże chowając się między moimi czarnymi łapami. Nie miała szans w bezpośrednim starciu - musiałem ją ukryć. Za rogiem znajdował się rzadko uczęszczany budynek. Na dole znajdowała się opuszczona, acz otwarta kawiarenka, przez którą bez problemu można wejść w głąb bloku. Poprowadziłem ją na piętro. Znajdowało się tam stare mieszkanie, jeszcze pełne mebli. W rogu pokoju stała spora, drewniana szafa. Suczka patrzyła się na mnie niepewnie. Skrzywiłem się, widząc jej niezadowolenie.
- Nie gniewaj się, musisz tu zostać. Wrócę po ciebie. - posłałem jej dobrotliwy, lecz niezbyt przekonujący uśmiech.
Szarża niechętnie schowała się, przymykając drzwiczki. Gdy tylko straciłem ją z oczu, zbiegłem na dół. Wyjrzałem zza progu - Sanssouci stał w tym samym miejscu. Natomiast psów z Élysée nigdzie nie było.
- Uważaj... - wyczytałem z ruchu jego warg, gdy rozpaczliwie się na mnie popatrzał.
Odwróciłem się gwałtownie. Obaj stali za mną. Zjeżyłem się momentalnie, podskakując z zaskoczenia. Jeden z nich skoczył mi do gardła, jednak w porę odparłem atak. Chwyciłem go za kark i zacząłem szarpać wściekle. W międzyczasie borzoj przybył mi na ratunek, rzucając się na drugiego wroga. Skoczyłem nieprzyjacielowi na plecy, wyrywając mu kępki sierści ostrymi pazurami. Charczałem i szczekałem przy tym jak wściekły. Dopiero po chwili udało mi się dobrze wgryźć - zatopiłem zęby w udzie przeciwnika. Do mojego pyska napłynęła krew. Najchętniej wyplułbym ją, ale nie mogłem sobie na to pozwolić. W dalszym ciągu zaciskałem szczęki, jednocześnie odskakując zadem od pyska nieprzyjaciela. Słyszałem głośne kłapanie zębów - Sanssouci również nie miał lekko. Obcy samiec obalił go na ziemię, niemal dotykając kłami gardła mego przyjaciela. Chart był jednak sprytny. Odbił go tylnymi łapami, uderzając we wrażliwy brzuch. Następnie przetoczył się na bok i wstał bez większego problemu. Czułem, że mój wróg za chwilę wyślizgnie się z uścisku, toteż sam go puściłem. Nim minęła sekunda, korzystając z elementu zaskoczenia przypuściłem drugi atak. Tym razem moim celem był pysk. Zręcznie unikając jego ciosów, chwyciłem za ucho samca, szarpiąc je w amoku. Moim staraniom towarzyszył przeciągły pisk. Mimo tego nie przestawałem, wkrótce pozbawiając agresora ów części ciała. Zwierzę wiło się po podłodze, brudząc wszystko krwią. Drugi członek Élysée zastygł na chwilę w bezruchu, co Sanssouci bez wahania wykorzystał. Jakimś cudem zacisnął swoje długie szczęki na jego łbie, raniąc go dotkliwie. Obaj zainwestowali ostatki sił w ucieczkę, z trudem wychodząc przez próg. Nie zamierzaliśmy ich gonić, gdyż sami musieliśmy uciekać. Staliśmy tam jeszcze chwilę, ciężko łapiąc oddech.
- Idź po Szarżę! - pośpieszył mnie mój towarzysz. - Nie może tego zobaczyć... - dodał po chwili, niczym jej prawdziwy ojciec, troszcząc się o dziecięcy umysł suki.
Udałem się na piętro, wywołując młodą z kryjówki.
- Lepiej zamknij oczy... - rzuciłem tylko, wciąż ociekając krwią.

<Sanssouci?>
- spotkanie psa z innego gangu (5 pkt)
- walka (10 pkt)
- pomoc innemu psu w ukryciu się (15 pkt)
- okaleczenie (20 pkt)
+50 pkt doświadczenia 

Od Soboty CD. Cheddar

- Soboto! – Odwróciła łeb w stronę suczki – Tylko… wróć dobrze? – Skinęła, ledwo widocznie, głową. Zadrapała w drzwi i zostały one otworzone przez tych samych strażników. Zwróciła się do jednego z nich.
- Możesz odejść, Cargo wyznaczyła również mnie do strzeżenia więźnia. Twoja zmiana się teraz kończy. – Brązowy pies usunął się z miejsca i odszedł, a Sobota usadowiła się przy boku wejścia do pomieszczenia. Tak miała siedzieć, pilnować, nie rozmawiać, nasłuchiwać. Bardzo jej się nie podobało, że Cheddar musiała tam siedzieć sama, ale chciała mieć pewność, że nic się jej nie dzieje. A żeby mieć pewność, trzeba być blisko.

Stróżowała już dobre cztery godziny, padała z łap w końcu prawie cały dzień i całą noc jest aktywna. Zapytała przechodzące psy czy już świta, odpowiedziały że prawie i za niedługo pojawią się pierwsze promienie słońca. Chwilę później również i Duży Paul przybył pod drzwi oraz zmienił Sobotę oraz drugiego psa na inne osobniki stróżujące. Nie czekając chwili suczka podbiegła do china japońskiego.
- Przepraszam! Paulu…
- Tak, moja droga?
- Kiedy więzień dostanie porcję jedzenia? – Zrównała się z nim w chodzie i spacerowali teraz przez prawie pusty korytarz. W końcu mało kto wchodził na niższe pięta budynku, a jeżeli już to strażnicy i wysoko postawieni w randze.
- Czyżby los naszego gościa, aż tak by cię obchodził? – Spoglądał na nią poważnie, a zarazem podejrzanie. Wiedziała, że on mógł się domyśleć, ale nie chciała wierzyć w tą wersję wydarzeń.
- Nie, to znaczy… Obchodzi jeżeli mamy dowiedzieć się czegoś więcej. Może spróbujmy wzbudzić trochę zaufania, a do tego potrzebne jest jedzenie. Pewnie nic nie jadła od zamknięcia i może być wycieńczona, a to przełoży się na efektywność przesłuchania. – Chin japoński zmierzył ją ponownie wzrokiem, ale wydawał się zdumiony.
- Cóż, Soboto niebywałe, że wykazujesz predyspozycje na stratega, a zajmujesz się zbieraniem.
- Wiesz, gdzieś muszę się wyszaleć. Odnajdowanie przedmiotów sprawia mi przyjemność.
- Rozumiem. W takim bądź razie spróbuję z twoją wersją, jeżeli się uda to może pomyślę, abyś razem ze mną przesłuchiwała gościa, może będzie o wiele lepiej jak zobaczy suczkę w pomieszczeniu.
- Ale ja nie jestem dobra w przesłuchiwaniu, ja nawet nie wiem… Nie ja nie mogę.
- Więc po prostu będziesz mi asystować. W razie agresji ze strony intruza będziesz mnie bronić, dobrze?
- Dobrze…
- W takim razie do zobaczenia, niedługo po ciebie przybędę. I wyśpij się, wyglądasz strasznie ospale. – Duży Paul zakończył rozmowę. „Co ty nie powiesz, stoję na łapach prawie półtorej dnia” – pomyślała. I choć nadal nie wiedziała jak potoczy się los Cheddar, wiedziała iż ma zapewnione jedzenie i wodę więc przynajmniej nie umrze z głodu. Sobota ziewnęła, a następnie westchnęła kierując się na swoje legowisko, aby choć na chwilę uciec od tego wszystkiego do krainy snów.

Cheddar?

Od Cheddar CD. Soboty

- Co ty sobie myślałaś? Do stu piorunów! Udawać omdlenie? Co chciałaś osiągnąć? Przecież miałaś czas na ucieczkę!
Suczka przełknęła ostatni kęs mięsa przyniesionego przez Sobotę. To prawda, nie było to dużo lecz musiało wystarczyć. Cheddar nie zamierzała zdradzać tajemnic swojego gangu, nawet jeśli oznaczało to, że zostanie zraniona czy głodzona. Przynajmniej tak sobie teraz postanowiła. W końcu czarno-biały pies zapowiedział, że nie da jej nic do jedzenia, dopóki nie odpowie na jego pytania.
- Dobrze chociaż, że na razie cię nie zabiją. Cargo postanowiła, że będą cię przepytywać. Co nie zmienia faktu, że mogą zrobić publiczną egzekucję… Wtedy będę musiała cię stąd wyciągnąć.
- Zawróciłam, żeby uratować cię przed zagryzieniem - wcięła się w wypowiedź rudej suczki, przerywając jej wywód. - A potem bałam się uciekać. Mogłabym nie zdążyć, nie jestem zbyt szybka.
Sobota popatrzyła na nią z nieokreślonym wyrazem pyska. Cheddar odwróciła wzrok, schylając się do miski z wodą i wypijając trochę. Miała wrażenie, że żołądek ścisnął jej się w jeden wielki supeł. Cała się trzęsła na myśl o publicznej egzekucji, w której miała brać udział w charakterze ofiary.
- Gdybym tylko była w stanie powiedzieć im coś na tyle prawdopodobnego, by ten mały diabeł w to uwierzył... Boję się, że nie uda mi się go oszukać. Jest dobry. Strateg?
- Tak, Duży Paul jest strategiem. - Sobota kiwnęła głową. - Powinnam już iść. Mogą nabrać podejrzeń, jeśli będę tu za długo siedzieć. - Chwyciła w pysk miskę, kierując się do wyjścia.
- Soboto! - powiedziała nieco zbyt głośno Cheddar. W myślach skarciła się za własną głupotę. - Tylko... Wróc, dobrze?
Co ją czekało? Tortury, śmierć? Cheddar wcisnęła się w jeden z rogów pokoju, dotykając nosem do zimnej ściany. Próbowała uspokoić się, ale oczami wyobraźni widziała swoją szyję, zgniataną silnymi szczękami przywódczyni gangu Élysée.

Sobota? 

Od Kichnął CD. Dihona

-Żartujesz. Niemożliwe-wymamrotał jeszcze cicho do siebie, szczerze zaskoczony. Nawet chwilowo nie obeszło go, że najwyraźniej wystraszył nowo poznanego Dihona. Potem zmrużył oczy i w miarę swoich możliwości wyostrzył wzrok, zatrzymując go na migoczącej i rozmywającej się kupie złomu. Wieża Eiffla.
F r a n c j a. PARYŻ. Co go do tego doprowadziło i za jakie grzechy?
-Dobrze, że jestem prawie ślepy. - powiedział już głośniej. -Oh, ale jak to się mogło stać? Przecież jeszcze niedawno byłem gdzieś w okolicach Szwajcarii. Przeszedłem góry, rzeki, tysiące kilometrów, po to, żeby ostatecznie znaleźć się we FRANCJI? I co ludzie chcieli przekazać światu budując...to- Kichnął dla podkreślenia efektu kichnął z pogardą. Potem odetchnął i usiadł, zwracając się w stronę biszkoptowej plamy, która jak mniemał, była Dihonem.
-Dihonie, przepraszam. To dość nieuprzejme, bo pewnie tu mieszkasz, ale jeśli było miejsce, w którym nie chciałem się znaleźć, to właśnie Paryż.
Cóż, Kichnął po prostu miał nadzieję, że jego rozmówca nie był zażartym patriotą (a z takimi zetknął się już tyle razy, że wystarczyło mu chociaż do końca życia) i nie odczuje tego osobiście.
-Więc...co tu robisz? - głos Dihona wciąż brzmiał trochę nieufnie, ale Kichnął nie mógł określić, czy pobrzmiewa w nim wrogość, czy jednak nie.
-Za daleko się zapędziłem. To miały być Włochy.
Słońce zaczęło wschodzić, więc przez chwilę po prostu siedzieli i patrzyli w spokoju, jak wstaje nowy dzień.
-Ale wiesz co, chyba będę musiał już tu zostać. Jeszcze trochę połażę, to nogi wejdą mi w tułów i zostanę jamnikiem. Tak swoją drogą, zastanawiam się czy nie znasz tutaj jakiegoś bezpiecznego miejsca, w którym można odpocząć.
<Dihon? :x>

Od Dihona - Pracowity dzień

Obudziłem się wyjątkowo późno. Dopiero krótko przed południem do moich oczu wdarł się jaskrawy blask słońca. Przeciągnąłem się leniwie, jednocześnie ziewając. Ku mojemu zdziwieniu nade mną stała Samantha. Zmierzyła mnie wzrokiem z dezaprobatą. Zapewne nie przyklaskiwała tak długiemu snu. Nim zdążyłem się w pełni obudzić, już dyktowała mi mój dzisiejszy przydział obowiązków. Gdybym tylko mógł przewróciłbym oczami, nieco zirytowany. Wiedziałem jednak, że takie zachowanie może zostać nazbyt poważnie odebrane, a ja nie uniknę kary.
- Najpierw zasilisz nasz magazyn świeżym mięsem. Potem możesz przynieść trochę świeżej wody, w końcu jesteś zbieraczem... - zmarszczyła brwi w zabawnym grymasie, jakby nie do końca wierzyła w moje kompetencje.
Notowałem wszystko w głowie, niezbyt zadowolony, acz czujny. Przytakiwałem bezwiednie, gdy wymieniała kolejne zadania. Oprócz tego poleciła mi wkraść się na terytorium Élysée, kradnąc przy tym trochę misek. Ich przyszłe przeznaczenie było mi niewiadome, lecz jak trzeba, to trzeba. Po tym musiałem wybrać się na patrol, opcjonalnie wybierając kogoś do pomocy. Zapowiadał się naprawdę długi, wyczerpujący dzień. Nie chcąc marnować czasu wyruszyłem od razu. Udałem się na Pola Marsowe. Tam wręcz roiło się od potencjalnych zdobyczy. Nieostrożne, nawykłe do ludzi i bezdomnych psów ptactwo ufnie latało po okolicy. Zwierzęta niejednokrotnie chodziły po trawie, z upodobaniem wcinając porozrzucane okruszki. Skupiłem swój baczny wzrok na jednym z nich. Znajdował się na uboczu, co mi sprzyjało. Przynajmniej gdy już go uśmiercę, nie spłoszę całej reszty. Delikatnie się schyliłem, jednak nie traciłem czasu na zbędne podchody. Zwierzę było ogłupiałe od dokarmiania i wcale nie zwracało na mnie uwagi. Wykonałem zamaszysty skok, kończąc go już z ptakiem zwisającym z pyska. Chwilę potrzepałem łbem, aby być pewnym, że uśmierciłem zwierzę, po czym schowałem ciało mojej ofiary pod krzakiem. Gdybym wrócił do obozu tylko z tą marnizną, wszyscy niechybnie by mnie wyśmiali. A więc sporo pracy przede mną! Powtórzyłem ten zabieg jeszcze kilka razy. Po około trzydziestu minutach w mojej kryjówce znajdowało się już sporo ociekającego krwią mięsa. Popatrzyłem na efekty mej pracy z zadowoleniem. Samantha się ucieszy. Dłuższy czas zajęło mi przetransportowanie całej zdobyczy do naszej siedziby. Musiałem wszak nosić po maksymalnie jeden, dwa ptaszki - więcej nie zmieściłoby się w pysku. W międzyczasie wpadłem też do głównej siedziby, chcąc zorganizować sobie towarzystwo już teraz. Wybrałem Cedrica. Biały pies leniwie wylegiwał się na starym kocu, najwyraźniej nie mając nic do roboty. Zgodził się chętnie. Co prawda samiec był posłańcem, ale czasem warto spróbować czegoś nowego. Szybkim krokiem dotarliśmy do pewnego niewielkiego baru. W takie upały ludzie nadzwyczaj często kupowali tam wodę, bądź jakiś inny napój. Obraliśmy na swój cel dwójkę dzieci, odchodzącymi właśnie od lady ze sporymi butelkami. Każde trzymało po jednej, co dawało już około czterech litrów cieczy. Uśmiechnąłem się. Łatwa zdobycz. Praca zbieracza była ciekawsza i przyjemniejsza, niż z początku się spodziewałem. Dałem znak mojemu kompanowi. W tym samym momencie, aby wprowadzić nieco więcej zamieszania skoczyliśmy ku podrostkom. Bez większego problemu chwyciliśmy plastykowe opakowania w pyski. Nie były zbyt ciężkie, toteż natychmiastowo opuściliśmy plac. Jeszcze przez pewien czas dzieci stały w miejscu, całkiem zdezorientowane. W nie mniejszym szoku był sprzedawca, który przyglądał się całemu zajściu szeroko otwartymi oczami. Wróciliśmy do obozu. Widziałem to miejsce już któryś raz tego dnia. Tę monotonię wynagradzały jedynie uśmiechnięte pyski członków Palais-Bourbon. Raczyli mnie tym miłym gestem za każdym razem, gdy przynosiłem coś cennego. Teraz na wykonanie czekało prawdopodobnie najbardziej pasjonujące zadanie - kradzież. Za każdym razem, gdy o tym myślałem, gorączkowo zastanawiałem się, po co przywódczyni miski? Przecież i tak większość czasu jedliśmy z ziemi... Postanowiłem jednak nie myśleć nad tym niepotrzebnie. Wraz z Cedrikiem udałem się na spory most. Pod naszymi łapami płynęła tak osławiona, paryska rzeka - Sekwana. Przez chwilę przyglądałem się tej ciemnoniebieskiej toni. Oj, nie chciałbym tam wpaść...
- Idziesz czy nie? - przerwał mi zniecierpliwiony głos samca. Nie chcąc rozjuszać go jeszcze bardziej, dogoniłem go.
Rozglądaliśmy się uważnie, w poszukiwaniu potencjalnego zagrożenia. O dziwo w zasięgu wzroku nie było żadnych psów. Przynajmniej chwilowo. Przekroczyliśmy granicę, stąpając trochę pewniej. Nie miałem pojęcia gdzie mogły znajdować się obiekty naszych poszukiwań. Nie zamierzałem wchodzić do głównej siedziby Élysée. Postanowiłem więc najpierw przeszukać okolice śmietników. Wszak to też kradzież, prawda? Ich teren, ich rzeczy. Chyłkiem przemykaliśmy przez wrogie terytorium, chowając się w cieniu. Élysée było najmniej licznym gangiem, toteż nie mogli sobie pozwolić na porozstawianie strażników przy granicach. Jednak blisko obrzeży dzielnicy nie znaleźliśmy nic godnego uwagi. Musieliśmy udać się wgłąb... Na sztywnych łapach, niemal przyklejeni do budynków szliśmy ku sercu Élysée. Nikt nie wiedział, gdzie znajdowała się ich kwatera główna, ale byłem pewien, że gdzieś blisko. Smród członków owego klanu roznosił się w powietrzu, drażniąc moje nozdrza. Nagle moim oczom ukazały się dwie rzeczy, każda równie ważna. Przy najbliższym śmietniku znajdowało się kilka kolorowych misek - to ta dobra wiadomość. Natomiast niemal na przeciwko tych naczyń stał pies. Był dosyć spory i niechybnie wysportowany. Z pewnością siłą fizyczną przewyższał mnie i Cedrica razem wziętych. Popatrzyłem się na mego towarzysza nerwowo. Nietrudno zauważyć, że on był jeden, w dodatku wyglądał na dosyć wolnego. A przynajmniej miałem taką nadzieję. Nim jeszcze Cedric zdążył zrozumieć, co chcę zrobić, rzuciłem się przed siebie. Chwyciłem w pysk miski, resztę pchając łapą w stronę białego samca. Zaczęliśmy uciekać, poganiani przez wściekłe szczekanie. Przebieraliśmy łapami najszybciej, jak tylko się dało, niemalże lataliśmy. Ludzie w panice usuwali się nam z drogi. Biegliśmy dosyć długo, aż wreszcie naszym oczom ukazał się upragniony widok - granica! Jeśli w ogóle było to możliwe, jeszcze trochę przyśpieszyliśmy, po chwili będąc już na terenach Palais-Bourbon. Ów rosły samiec, spoglądając na nasze obecne miejsce pobytu, a także zwiększający się dystans między nami, zaniechał pościgu. Popatrzył się tylko na nas wzrokiem pełnym szału i wrócił na swój teren. Odetchnąłem z ulgą. Teraz jeszcze tylko patrol, na który szczerze nie miałem ochoty. Zaczęliśmy od drugiej strony gangu, aby nie spotkać ponownie naszego 'przyjaciela'. Czujnie obeszliśmy obrzeża naszego terytorium, jednak nie spotkało nas nic godnego uwagi. Wszędzie tylko ludzie, całkiem nas ignorujący. Nie śpieszyliśmy się, toteż cały zwiad zajął nam nieco ponad trzy godziny. W międzyczasie zatrzymaliśmy się na jakimś pomniejszym placu. Na jego środku leżało kilka kanapek, zapewne upuszczonych przez nieostrożnego turystę. Uraczyliśmy się tymi smakołykami, po czym wróciliśmy do obozu. To był naprawdę pracowity dzień!
- polowanie (5 pkt)
- wykonywanie obowiązków związanych ze stanowiskiem (10 pkt)
- przekroczenie granicy swojego gangu (5 pkt)
- kradzież (10 pkt)
- spotkanie psa z innego gangu (5 pkt)
- ucieczka (15 pkt)
- patrol (5 pkt)
+55 pkt doświadczenia

Od DIhona CD. Kichnął

Z uwagą przyglądałem się szorstkowłosemu samcowi. Jego oko było pokryte mgłą - musiał być częściowo ślepy. Mimo tego wykrył moją obecność. Zapewne pozostałe zmysły psa są wyostrzone.
- Wybacz, czy jest w pobliżu jakaś woda? Strasznie chce mi się pić. - zrobił chwilę przerwy - Postaram się nie zrobić nikomu krzywdy.
Patrzyłem na niego z uniesioną brwią. Co on tu robił? Paryż to nie miejsce dla takich psów. Ów miasto skrywało wiele potencjalnych niebezpieczeństw.
- Chodź za mną - poleciłem.
Nie powinienem mu pomagać, lecz nie mógłbym zostawić go na pastwę losu. Nie stanowił zagrożenia. Kundel podążał za mną, gdy kluczyłem między uliczkami. Po chwili doszliśmy na Pola Marsowe. Rozglądnąłem się, lekko zestresowany. Lepiej, żeby nikt mnie tu z nim nie zobaczył. Palais-Bourbon miało problemy ze świeżą wodą nawet bez takich akcji. Podprowadziłem go do fontanny, uparcie torując nam drogę przez tłum. Samiec stanął na białym kamieniu i nachylił się, chłepcząc kilka łyków.
- Dziękuję - odparł, gdy już ugasił palące pragnienie.
Skinąłem łbem, sygnalizując, że to nie problem. Zastanawiałem się, czy pies ten należał do jakiegoś gangu. Nie pachniał żadnym z nich.
- Jestem Kichnął - powiedział całkiem niespodziewanie, odrywając mnie od moich myśli. - A ty?
Zapadła cisza. Doskonale wiedziałem, że dla własnego bezpieczeństwa nie powinienem wyjawiać mu swego imienia. Gdyby znalazł go ktoś z innego klanu i dowiedział się, że to właśnie  j a  mu pomogłem...
- Dihon - mimo obaw podzieliłem się tą wiedzą z nowo poznanym towarzyszem.
Samiec pozornie nie zareagował na tę informację, przez chwilę miałem wrażenie, że nawet jej nie dosłyszał. Już miałem ją powtórzyć, gdy przerwał mi jego chrapliwy głos.
- A więc, co sprowadza cię do Włoch? - chciał zagaić rozmowę.
Gdyby tylko jego wzrok dalej działał jak należy, zapewne zaśmiałby się, widząc wyraz mojego pyska. Byłem zszokowany i niepewny na raz. W dodatku całkiem nieprzekonany o jego zdrowiu psychicznym. Wyglądał na starego, więc może prócz zmysłów przytępił mu się też umysł?
- Włoch? Jesteśmy w Paryżu! - krzyknąłem, wyprowadzając go z błędu.
Początkowo wydawał się zbity z tropu, jednak później przybrał zirytowany wyraz. Zaczął mamrotać coś pod nosem, że nienawidzi tego miasta i ogółem francuzów. Dla własnego bezpieczeństwa odsunąłem się kilka kroków, siadając w cieniu drzewa i bacznie obserwując jego poczynania. Nie miałem co prawda wątpliwości, że w bezpośrednim starciu z góry byłem na wygranej pozycji, acz wolałem nie ryzykować.

<Kichnął?>

Od Sanssouciego CD. Oscara

- Sanssou- Co? - Młoda suczka przyglądała mi się z zainteresowaniem, opierając się o kraty swojego schroniskowego boksu.
-Sanssouci, ale nazywaj mnie, jak tylko chcesz. - Posłałem ciepły uśmiech mojej małej towarzyszce niedoli.
Odkąd pamiętam szczeniaki rozmiękczały moje serce i chociaż jeszcze nigdy nie było mi dane mieć własnych, lubowałem się w tak zwanym niańczeniu młodych psiaków. Tym bardziej w zamknięciu ta urocza, młoda dama lała  miód na moje serce. Nie była znowu takim kompletnym dzieciakiem. Ot, na oko jeszcze 2-3 miesiące dzieliły ją od pierwszych urodzin. Coś czułem, że pod brudnym futerkiem kryła się prawdziwa księżniczka.Oparłem mój długi pysk między kratami, nadal przyglądając się młodej.
- Sou, spójrz - odezwała się po chwili, podchodząc bliżej frontu swojej klatki. - Przywieźli kolejnego.
Sou? Ciekawie... Skierowałem swój wzrok na alejkę między boksami i... Czy to sen? Energicznie skoczyłem przednimi łapami na drzwiczki boksu, kiedy tylko okazało się, że ów psem jest Oscar. Jego przyjacielskie poświęcenie głęboko poruszyło moje serce. Przecież nie musiał tego robić, był bezpieczny... On również zareagował entuzjastycznie, kiedy mnie zobaczył.
-  Sanssouci! - wykrzyknął moje imię.
- Będzie dobrze! - odkrzyknąłem mu.
Wrzucili go do klatki na przeciwko mojej. Prawie idealnie!
- Kim on jest? - zapytała zaintrygowana suczka, o której zdążyłem zapomnieć w nagłym przypływie euforii.
- To jest... mój przyjaciel. - Uśmiechnąłem się do Oscara.
Szczeniak skinął łebkiem. Ja postanowiłem skupić się na konwersacji z kundlem.
- Doceniam twój gest przyjacielu - powiedziałem, tym samym dziękując mu szczerze. - Ja jednak zamiast pomocy stokrotnie wolałbym, żebyś był bezpieczny na terenie Louvre.
- Daj spokój... - odezwał się. - Razem damy radę, prawda?
- Prawda! - Starałem się brzmieć pewnie.
Niespodziewanie do naszej rozmowy wtrąciło się białe szczenię z klatki obok:
- A więc chcecie uciekać? Obawiam się, że nie znacie tutejszych realiów na tyle, żeby skutecznie to zorganizować.
Zadarła swój mały, czarny nosek, prychając. Oscar najwyraźniej również zainteresował się osobą samiczki w typie owczarka szwajcarskiego, bo zapytał:
- Jak długo tu jesteś?
Psina zastanawiała się chwilę, zanim udzieliła odpowiedzi.
- 2 miesiące? - odparła pytającym głosem.
- Uciekłem już stąd raz. Podkopałem się pod ogrodzeniem wybiegu - wtrąciłem.
Szczeniak zaśmiał się szyderczo.
- To już nie przejdzie! Są zamontowane dodatkowe zabezpieczenia - poinformowała nas wyraźnie dumna ze swojej wiedzy.
Entuzjazm opadł. Zbyt wiele się zmieniło. Informacje od tej młodej mogły okazać się na wagę złota. Jak to dobrze, że tu jest! Oscar posłał w jej stronę przyjazny uśmiech, po czym zapytał:
- Pomogłabyś nam?
- Tia... Wy sobie wyjdziecie. A co ze mną? Czy ktokolwiek pomyślał o mnie? - prychnęła nieco oburzona samiczka.
Cóż... Rozumiałem jej obawy. Nikt nie chciał tu zostać na zawsze. Postanowiłem wesprzeć szczeniaka swoimi słowami.
- Weźmy tę małą ze sobą - zwróciłem się do Oscara. - Teraz na pewno się przyda, a poza tym każdy ma jakieś talenty, więc i ona może później wnieść coś dobrego do Louvre.
Biały owczarek zamachał ogonkiem w geście poparcia i dodał, że umie zrobić fikołka. Zademonstrowała niezgrabne przeturlanie się przez głowę. To było tak rozczulające, że uśmiech sam cisnął mi się na mój podłużny pysk. Zapadła chwila niezręcznej ciszy.
- Zaraz... To Ty ją chcesz zabrać ze sobą? - zapytał po chwili Oscar dla pewności.
- Tak? - odparłem niepewnie.
- Naprawdę? - zdziwił się szczeniak, spoglądając raz na mnie, raz na Oscara.
- No... Naprawdę! - Rozpromieniłem się. - Lubię szczeniaczki, a ty w dodatku wyglądasz na grzeczną psinę.
- Nie sądziłam, że kiedykolwiek... - zaczęła mówić, ale głos jej się załamał.
- Jak masz na imię? - zapytałem w końcu.
Prawda, że takie pytanie powinno się zadać na samym początku znajomości, ale kiedy wyjawiłem jej swoje, oczekiwałem, że również podzieli się swoją godnością. Tak się jednak nie stało. Suczka wyglądała na zmieszaną. Po chwili odezwała się:
- Ja nie mam imienia.
Zwiesiła łebek. Miałem się odezwać, ale przerwał mi drażniący dźwięk otwierania metalowych drzwiczek klatki naprzeciwko. Jacyś ludzie zapinali Oscara na smycz?! Szczeknąłem, ale owczarek obok uspokoił mnie:
- Niedawno wdrożono tu wolontariat. Właśnie teraz mamy szansę, żeby zwiać. Musimy tylko postarać się, żeby ci młodzi ludzie nas wybrali. Twój przyjaciel wyglądał sympatycznie, więc go wzięli, postarajmy się sprawiać wrażenie chętnych na spacer i grzecznych.
Śledziłem wzrokiem ludzi, machając zamaszyście moim długim ogonem. Zerknąłem kątem oka na bezimienną. Oparła się łapakami o pręty i również machała ogonem. Szczeniaki mają łatwiej... Szybko podeszła jakaś nastolatka z blond włosami spiętymi w kucyk i zapięła młodą na smycz. Musiałem postarać się bardziej. Myśl Sanssouci, myśl, proszę... Tak! Przypomniałem sobie, z jakim zachwytem goście mojej rodziny podziwiali sztuczki, które potrafiłem wykonać. Szczeknąłem, aby zwrócić na siebie uwagę wolontariuszy, a następnie zacząłem kręcić się dookoła, co jakiś czas przystając, żeby usiąść jak suseł. Szybko znalazł się ktoś, kto zechciał zabrać mnie na chwilę poza klatkę. Ha, przynajmniej wydawało mu się, że to chwilowy stan, bo nie zamierzałem już wracać do schroniska. Co prawda nie znałem jeszcze planu, ale powinniśmy zgadać się na spacerze. Zlustrowałem wzrokiem otoczenie i pociągnąłem wolontariusza w stronę bramy, którą wychodzili moi towarzysze. Oscar wesoło bujał ogonem. Wyglądało na to, że poznał już powód, dla którego opłacało się z nimi iść. Przyjrzałem się tym, którzy nas prowadzili. Psa i suczkę na smyczy trzymali młodsze nastolatki. Wyglądało na to, że tylko ja miałem "szczęście" bycia prowadzonym przez osobę około osiemnastego roku życia.
- Idziemy na żywioł czy mamy plan? - zapytał ochoczo Oscar.
Wszyscy dreptaliśmy teraz obok siebie, ciągnąc za sobą wolontariuszy.
- Wolałbym, żebyśmy zaplanowali to, a ja mam już pomysł - odpowiedziałem po chwili namysłu. - Oscar jest chyba najsilniejszy. Myślę, że bez problemu mógłby powalić najmłodszego człowieka, gdybym tylko umiejętnie okręcił go smyczą. Lecz co z pozostałą dwójką?
Przysłuchując się moim głośnym rozważaniom, psy zwolniły, niemalże zrównując krok z ludźmi ku ich zdziwieniu.
- Najważniejsze, żeby ten, komu już uda się uwolnić, bo człowiek puści smycz, niech nie da się złapać ponownie - powiedziała suczka, zadzierając głowę do góry.
- Pozostałych możemy po prostu pociągnąć albo zrobić wspólne natarcie - zaproponowałem.
Spostrzegłem, że szczenię zaczęło się nagle cofać. Razem z Oscarem patrzyliśmy na nie, nie wiedząc, co zamierza. Zatrzymało się, patrząc na nas swoim bystrym wzrokiem. Wzięła rozbieg i przebiegła prosto pod nogami chłopaka, który trzymał "moją" smycz, krzycząc:
- Szarża!
Postanowiłem skorzystać z okazji totalnego zaplątania człowieka. Zwinnie obiegłem go dookoła. Po drodze zupełnie przypadkiem wbiłem się pod nogi dziewczyny, którą młody owczarek ciągnął wprost w przerwę między nogami najstarszego wolontariusza. Ona przewróciła się, a szczeniak z impetem wystrzelił do przodu, odbiegając kawałek. Przyszła pora na Oscara. Kundel naskoczył na zdezorientowanego wolontariusza, przewracając go, tym samym uwalniając mnie. Podbiegłem do młodej samicy.
- To co? Szarża ponownie? - zapytałem zadowolony z częściowego powodzenia.
Został jeszcze tylko Oscar. Szarpał smycz, ujadając donośnie, kiedy dwaj wolontariusze podnosili się z ziemi. Zgodnie przebiegliśmy za nimi łukiem, a następnie jak najszybciej podbiegliśmy do dziewczyny z kitką. Tym sposobem zachwiała się, a pociągnięcie kundla sprawiło, że został uwolniony.
- Spadamy!! - wrzasnęła sunia.
- Odwrót! - zawtórowałem jej.
Rzuciliśmy się do ucieczki. Tak naprawdę to nieważne, gdzie mamy biec. Oby jak najdalej, oby nas nie dogonili! Po kilku minutach biegu dotarliśmy na podparyski skwer. Pierwszy wbiegł tam Oscar. Ja musiałem nieco zwolnić, aby pilnować szczeniaka, który nie potrafił nam jeszcze dorównać. Zziajani, ale szczęśliwi usiedliśmy w cieniu drzew.
- Dziękuję wam wszystkim za współpracę - powiedziałem. - Bez tego nigdy byśmy nie uciekli ze schroniska.
- To ja powinnam dziękować... Przygarnąłeś mnie, nie? - Na pyszczku szczeniaka zawitał delikatny uśmiech.
- A ja spełniłem swój obowiązek jako dobrego przyjaciela. - Oscar ochoczo zamerdał ogonem. - Jeśli zajmiesz się nią, w Louvre nie powinni mieć nic przeciwko.
- Będę grzecznie przestrzegać zasad - obiecała biała.
Ja tylko siedziałem w miejscu, dysząc. Zastanawiałem się nad pewną ważną kwestią.
- Hej, nad czym dumasz? - moje rozważania przerwał czarny pies, siadając bliżej mnie.
- Musi się jakoś przedstawiać. - Wskazałem na białego szczeniaka. - Jedyne słowo, które kojarzy mi się z nią po dzisiejszej ucieczce to szarża.
- Jest niezłe - powiedziała sunia.
- A więc mała Szarża - zaśmiałem się.
- Nie taka mała, papo Sou - prychnęła.
Oscar tylko subtelnie zachichotał w reakcji na słowa małej zadziory, a mnie zrobiło się cieplej na sercu. Teraz jestem papa Sou, ot co!
- Wracajmy już - zaproponował mój serdeczny przyjaciel.
Pokiwałem głową. Wyruszyliśmy w drogę powrotną do serca Paryża już w trójkę.

<Oscar?>
- ucieczka (15 pkt)
- przygarnięcie szczenięcia (30 pkt)
+45 pkt doświadczenia

Od Soboty CD. Cheddar


Patrzyła się tak na Cheddar kiedy w pysku próbowała utrzymać miskę z wodą. Drzwi za nią zostały zamknięte przez dwóch strażników z zewnątrz, Sobota musiała postawić miskę, aby jej nie wylać. Powoli zrobiła to stawiając przedmiot koło czekoladowej suczki. Uśmiechnęła się smutno do samca, który po zapukaniu w drzwi powrócił do pozycji stojącej przed intruzem.
- Witaj Duży Paulu, jak miewa się nasz… gość?
- Cóż, na razie na pewno nie odpowiada na wszystkie moje pytania. – Odpowiedział chłodno, Sobota zdążyła się już przyzwyczaić do jego charakteru i nawet polubiła jego styl bycia. Pytał kiedy była potrzeba, nie odzywał się bez powodu i wszystko było wynikiem jego doskonałej strategii oraz kalkulacji dzięki której mógł zagiąć nawet najlepszych.
- Mogę cię zwolnić za niedługo, Cargo wydała mi rozkaz pilnowania naszego gościa. Jestem uwzględniona w warcie.
- Rozumiem. W takim razie nie zatrzymuje cię od obowiązków. – Sobota skinęła głową do psa, kiedy ten zebrał się i opuścił pomieszczenie. Suczka skierowała łeb w stronę Cheddar. Nie ukrywała zmartwienia na pysku, ale i zdenerwowania również. Kiedy tylko zobaczyła w szparze pod drzwiami jak cień łap Dużego Paula znika, zaczęła szeptać do Cheddar.
- Czy ty… Nic ci się nie stało? Nie zdążyli cię jeszcze torturować? Są do tego zdolni… - Ton głosu Soboty przybrał barwę zmartwienia i opiekuńczości, ale gdy skończyła tą część głos miała zdenerwowany. – Co ty sobie myślałaś? Do stu piorunów! Udawać omdlenie? Co chciałaś osiągnąć? Przecież miałaś czas na ucieczkę!
- Nic mi nie jest, nie torturowali mnie, widzisz? Zdrowa.
- Nadal nie odpowiedziałaś na drugą serię pytań. – Odparła chłodno z westchnieniem. Z małej torby na grzbiecie, której używała podczas pracy jako zbieracz, wyciągnęła mały kawałek mięsa. – Proszę, może i starczy tylko na dwa kłapnięcia pyskiem, ale zawsze to coś. – Rzuciła kawałek pod łapy Cheddar i patrzyła jak je marny kawałek. – Dobrze chociaż, że na razie cię nie zabiją. Cargo postanowiła, że będą cię przepytywać. Co nie zmienia faktu, że mogą zrobić publiczną egzekucję… Wtedy będę musiała cię stąd wyciągnąć. – Szeptała teraz bardziej do siebie, jakby miała zapewnić swoją osobę, że poznana kilka godzin temu suczka ujdzie z życiem. Nie wiedziała czemu tak się o nią martwi, może to urok osobisty samicy, ale była w sumie pierwszą osobą spoza gangu, która się do niej odezwała. Życie w Élysée wydawało się takie szare, wszyscy obchodzą się tu raczej chłodno prócz kilku osobników, a Sobota chciała poznać też inne gangi, może nawet kiedyś uciec z Élysée… Może.

Cheddar?

sobota, 28 lipca 2018

Od Rivaille'a CD. Dihona

Wyżeł ślepo wpatrywał się w swojego towarzysza. Obraz w jego oczach jakby się zatrzymał, ukazując tylko chwilę, w której Dihon wyciągnął zakrwawione zęby z wrogiej suki. W tamtej chwili Levi poczuł, jak jego serce totalnie staje w miejscu. Poczuł raptowne uderzenie gorąca, a serce zapiekło go, po czym chwycił za pierś nerwowo. Nie był w stanie złapać oddechu. Przypomniała mu się sytuacja sprzed lat. Kiedy został napadnięty przez mniejszą grupkę psów i gdyby nie cud całkiem byłby martwy. Jednak los się nad nim zlitował i jedyne co stracił to ucho. Siedział osłupiony pośrodku korytarza, całkiem bał się nawet spojrzeć w oczy Dihona. Jakby ogarnął go jakiś paraliż, a trauma, którą udało mu się zażegnać, zaczęła niepowstrzymanie powracać. Drugi samiec kręcił się w kółko, prawdopodobnie samemu nie mając pojęcia, co zrobił. Również wyglądał na przerażonego. Zabił. Dihon zabił. Odbiło mu się w uszach echem. Po dłuższej chwili Levi uniósł się lekko na zdrowych łapach i podszedł do samca, obserwując jego ruchy.
- Musimy uciekać, Dihon. - odezwał się cicho, przerywając grobową ciszę. - Prędzej czy później poczują zapach krwi.
Biszkoptowy samiec ocknął się i spojrzał wciąż zdezorientowany na niższego. Oboje byli pełni emocji i wrażeń jak na ten jeden wypad. Mieli dość.
- T.. Tak. Masz rację. - odparł po chwili Dihon, powoli schodząc w dół po schodach. Wyżeł podążył za nim. Po zejściu na dół, przed psami ukazał się długi korytarz prowadzący do wyjścia. Od razu było czuć, że wrogowie tędy przechodzili. Gdyby nie fakt, że znów usłyszeli jakieś odgłosy dobiegające z zewnątrz, pewnie wybieglibyi szybko wrócili na swoje terytorium. Plany pokrzyżował dobrze zbudowany Rottweiler wolnym krokiem przemierzającym korytarz. Kierował się w ich stronę, jednak byli ukryci w cieniu — nie widział ich, dopóki był w miarę daleko. Dihon zauważył po obu stronach drzwi od schowków. Kazał srebrnoszaremu schować się w jednym, póki napakowany samiec nie przejdzie obok. Cicho skryli się po obu stronach korytarza i czekali na odpowiedni moment. Wszystko miało być dobrze. Mieli uciec tuż po zniknięciu Rottweilera. Oczywiście, coś musiało pójść nie tak. Pomieszczenie, w którym schował się Levi, w cale nie było schowkiem, a kuchnią. Kuchnią, w której Louvre postanowiło zrobić małą pułapkę na kogoś tak bezmyślnego, jak on. Słysząc, jak pies się zbliża, cofnął się kilka kroków w tył, robiąc przy tym nie mały hałas. Wdepnął w patelnię, która po przesunięciu uruchomiła inteligentną pułapkę. W uszach zadudnił mu dźwięk otwieranej szafki, z której wyleciał duży metalowy garnek. Zmierzał prosto w jego głowę. Nie miał jak zareagować. Dostał, po czym automatycznie przestał cokolwiek widzieć i słyszeć. Upadł bezwładnie na ziemię, mdlejąc.

Obudził się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Dookoła nigdzie nie mógł wyczuć zapachu swojego towarzysza. Rottweiler słysząc hałas, był pewien że wróg złapał się w pułapkę. Poszedł do kuchni i zobaczył tam leżącego na podłodze nieprzytomnego Wyżła. Z triumfem pochwycił go za kark i jednym ruchem zarzucił go sobie na plecy. Zaniósł go do siedziby Louvre, gdzie miał zostać przesłuchany. Kto wie, co więcej mogli wymyślić członkowie wrogiego klanu. Za kradzież i wtargnięcie na terytorium na pewno nic dobrego go nie czekało. Był dokładnie związany, a dookoła widział tylko ściany. Tuż przed nim siedziała Python.
- Gdzie twój koleżka? Pewnie już uciekł i zostawił cię tu, biedaczku. - zaśmiała się. - Wszystko mi ładnie wyśpiewasz, a później wynegocjuję sobie z Samanthą, za ile cię odsprzedam.
Suka złapała go za ucho, odchylając jego głowę lekko do tyłu. Srebrnoszary wydał z siebie cichy jęk, czując narastający ból karku.
- Teraz już nie jesteś taki cwany i śmieszny, co? - warknęła, zaciskając mocniej uścisk. - Możemy się pobawić, ale nie w chowanego. Tym razem ja ustalam zasady gry. Ja pytam, ty odpowiadasz. Inaczej stracisz drugie ucho, a tego chyba byś nie chciał prawda kochaniutki?
Nic go nie interesowało. Patrzył kątem oka na starszą od siebie borderkę z irytacją. Był pewien, że nie wyjdzie z tego cało, choć, wciąż miał nadzieję. Miał nadzieję, że Dihon wcale nie uciekł, że wróci, i go uratuje. W końcu chyba oboje zaczęli traktować się nie jak znajomego z gangu. Jak przyjaciela.

<Dihon?>
- wpadnięcie w pułapkę (10 pkt)
- bycie uwięzionym (15 pkt)
+25 pkt doświadczenia


Od Dihona CD. Rivaille'a

Byłem cały poobijany. Plan Levi'a wydawał się najgłupszy z możliwych, a jednak - uratował nas. Pośpiesznie pozbierałem wszystko do reklamówki. Maskowałem strach najlepiej jak umiałem, a mimo tego dało się wyczuć moje zdenerwowanie.
- Dobra, mamy trzy możliwości. Pierwsza - uciekamy, druga - ukrywamy się, trzecia - walczymy bez szans na wygraną. Lepiej decyduj się szybko, bo zaraz będzie po nas! - pośpiesznie wyrzuciłem z siebie te zdania, powoli nie wytrzymując napięcia.
Ach, myśl Dihon, myśl! Po najbardziej nerwowej sekundzie w moim życiu do głowy wpadł mi pewien pomysł. Byliśmy przecież w hotelu, prawda? W dodatku opuszczonym! Czyż to nie idealnie się składa? Setki metrów kwadratowych, po brzegi wypełnionych przeróżnymi zakamarkami i przejściami. Problem był jeden - zwichnięta kostka mego towarzysza. Popatrzyłem się na niego z troską. Poznałem go niedawno, ale już poniekąd zdążyłem przywiązać się do tego wyżła.
- Musisz dać sobie radę, ale... - nie zdążyłem dokończyć, gdyż z zewnątrz dobiegało już wściekłe szczekanie.
Zastrzyk adrenaliny pokrzepił Levi'a, który już po chwili począł się za mną ciągnąć. Z trudem weszliśmy na drugie piętro.
- Zostań tutaj - poleciłem, sam mając coś do zrobienia.
Ignorując strach i niepokój, cofnąłem się po własnych śladach. Miałem pewien plan, który właśnie zamierzałem wcielić w życie. Gdy na powrót znalazłem się w holu, począłem gorączkowo biegać tam i z powrotem. Odwiedziłem dosłownie każdy zakamarek w zasięgu wzroku. Po co? Odpowiedź była prosta. Psy, przeszukując tak wielki budynek najpewniej posłużą się węchem. Tym czasem ja, korzystając być może z kilku ostatnich minut życia, zamierzałem spłatać im figla. Zostawiłem swój zapach wszędzie, gdzie tylko mogłem. W największym pośpiechu odwiedziłem też wyższe piętra. Za każdym razem, gdy przechodziłem koło mego towarzysza, ocierałem się o niego, aby roznosić również jego trop. Sam wyżeł zaś co kilka sekund zmieniał miejsce w którym stał, aby jego poczynania jawiły się nieprzyjaciołom jako co najmniej nieskładne i dezorientujące. Gdy skończyłem, usłyszałem głośny huk. Struchlałem natychmiastowo. Psom z Louvre udało się odnaleźć wejście, a następnie w jakiś sposób wyważyć drzwi. Wbiegłem do byle jakiego pomieszczenia, ciągnąc za sobą rannego wyżła. Okazało się, że trafiliśmy na korytarz, długi i ciemny, w dodatku nieprzyjemnie śmierdzący stęchlizną. Nie było czasu do stracenia. Pokonaliśmy go w mgnieniu oka, nawet pomimo naszego stanu zdrowia. Przejście zaprowadziło nas na coś w rodzaju półpiętra. Nie byłem tu wcześniej. W okół, jak okiem sięgnął rozciągały się inne korytarze, a także schody - zarówno w górę, jak i w dół. Nim jeszcze zdążyłem podjąć decyzję, gdzie się udać, usłyszałem głuchy warkot. Z duszą na ramieniu wskoczyłem za sporą szafkę, rzuconą niedbale w poprzek przejścia. Znajomy samiec zrobił to samo. Staliśmy tam, wstrzymując nawet oddech. Z drugiej strony pojawiła się nieduża suka. Mimo niewielkiego rozmiaru wydawała się zaprawiona w boju, a już na pewno zdolna do wszczęcia alarmu. Patrzyłem na nią z przerażeniem. Jej ciemna sierść co jakiś czas ginęła w mroku, niemalże całkowicie ją ukrywając. Byłem pewien, że nas nie dostrzega, do czasu... W pewnym momencie popatrzyła mi się prosto w ślepia, śmiejąc się szyderczo. Przymrużyła oczy w oznace triumfu. Już powoli otwierała pysk, chcąc zawiadomić resztę, gdy... Skoczyłem. Uderzyłem samicę prosto w klatkę piersiową. Straciła równowagę, finalnie spadając ze schodów. Świat na chwilę stanął w miejscu. Leciała po stopniach z głuchym łoskotem. Nawet nie miała sił zapiszczeć. Niewiele myśląc skoczyłem za nią, odbierając jej wszelkie nadzieje. Patrzyła się na mnie z oczywistym przerażeniem. Nawet nie próbowała się bronić, krzyczeć. Jedynie zadzierała swój kudłaty łeb, patrząc na mnie błagalnie. Uczyniłem krótki wyskok, zatapiając kły w jej gardle. Gryzłem wściekle, szarpiąc jej małym ciałkiem bezlitośnie. Gdy w końcu rozluźniłem chwyt, całe moje ciało było pokryte krwią. Na początku nie dotarło do mnie, co zrobiłem. Chwiejnym krokiem wróciłem do psa, nie będąc w stanie spojrzeć mu w oczy. Zabiłem. Zabiłem. Zabiłem... 

<Rivaille?>
- zabójstwo (40 pkt)
+40 pkt doświadczenia

Od Cheddar CD. Soboty

Cheddar została przetransportowana przez jakiegoś wysokiego psa na jego grzbiecie. Jako że suczka była średniej wielkości i stosunkowo mało ważyła, samiec nie miał z tym problemu. Łapy Cheddar zwisały po obu stronach jego brzucha. Słyszała, że po obu stronach idą jeszcze dwa członkowie Élysée, eskortując ją i pilnując. Zapewnie w kilka sekund złapaliby ją, gdyby zaczęła uciekać. Z każdą chwilą oddalała się od granicy z Palais-Bourbon, i tak nie miała szans. Postanowiła poczekać na to, co się stanie. Oddychanie równym rytmem sprawiało jej coraz większe trudności. Okropnie się stresowała. Jednak podstęp zadziałał, nikt nie zorientował się, że jedynie udaje nieprzytomną.
Weszli do jakiegoś budynku. Nagle ciepło promieni słonecznych zniknęło, a na jego miejscu pojawił się przenikliwy chłód. Sierść Cheddar mimowolnie się uniosła. Pies transportujący ją ostrożnie zsunął jej ciało na zimną podłogę. Nie poruszyła się jeszcze długo po tym, jak nie słyszała wokół siebie żadnych kroków i dźwięków. Czekała.
Po kilkunastu minutach drzwi skrzypnęły dwa razy. Ktoś zbliżył się do suczki i szturchnął ją w łopatkę. Raz, drugi. Trzeci.
Udając przebudzanie się z długiego snu, spowodniła do maksimum swoje ruchy, mrużąc oczy. Po kilku sekundach rozejrzała się, jakby nie wiedziała co się z nią stało i w panice poderwała się na cztery łapy. Cztery ściany, żarówka wisząca pod sufitem, w tym momencie niezapalona, brak okien i drewniane, nieco podniszczone drzwi. Jej wzrok powędrował na przybysza. Ze zdziwieniem odkryła, że był to niski pies z płaskim pyskiem i długą jedwabistą czarno-białą sierścią. Wyglądał jak jeden z tych wymuskanych pupili z wielkich willi, które właściciele nosili na rękach.
- Skończyłaś przedstawienie? - Twardy męski głos był nie mniejszym szokiem. Mały pies patrzył na nią z chłodnym opanowaniem, nie wydawało jej się, by maskował strach, był po prostu stoicko spokojny i pewny siebie. A do tego rozgryzł to, że udawała. - Siadaj. Odpowiesz mi na kilka pytań. Potem dostaniesz jedzenie i wodę.
- Kim jesteś? - Cheddar skupiała uwagę bardziej na wymyślaniu dróg ucieczki niż rozmowie z osobliwym członkiem Élysée. - Gdzie jestem?
- Doskonale wiesz. Przejdźmy do konkretów - powiedział twardo pies, nieco podnosząc głos by dać jej do zrozumienia, żeby sobie darowała. - Ty jesteś znana jako Cheddar z Palais-Bourbon, należysz do gangu od ponad trzech lat, przyjęli cię po tym jak znaleziono cię na terenie dzielnicy z odgryzionym ogonem jako szczeniaka - wyrecytował z przerażającą dokładnością. Jego niski głos nie pasował do takiego ciała, ale nie zmieniało to faktu, że onieśmielał. - Powiedz teraz, po co udawałaś nieprzytomną? Miałaś zamiar uciec a potem zdać relacje z tego, co zobaczyłaś? Przekazujesz wiadomość komuś stąd?
- Nie chcesz wiedzieć, po co weszliśmy do Élysée? Gdzie szliśmy? - Cheddar wreszcie zainteresowała się samcem. Wydawał się ciekawą osobą. - Zwykle takie pytania zadają ci, którzy przesłuchują intruzów.
- Wiem, po co przyszliście, to dosyć oczywiste. - Skrzywił się, jakby Cheddar obraziła go stwierdzeniem, że mógłby zadać takie pytania. - Którędy weszliście, jak ominęliście czujki, gdzie zmierzaliście, w którym miejscu mieliście się zatrzymać. Dzięki tym informacjom jeszcze bardziej wzmocnimy obronę. Wiem, że zamieniłaś się z kolegą, żeby pójść za niego. Ponawiam pytanie, czy przekazujesz rozkazy od twojego przywódcy komuś z Élysée?
- Podejrzewasz przyjaciół o zdradę? - Uśmiechnęła się krzywo Cheddar, starając się ukryć szok, że ten niepozorny pies wie tak wiele. Raczej nie udało się. Zasępiła się, patrząc z zagubieniem we własne łapy. - Nie. Nie przekazuję nikomu wiadomości. Nie planowałam wylądować tu w charakterze więźnia! - warknęła, odwracając głowę od przenikliwego wzroku długowłosego samca.
- Wierzę. - skwitował krótko. Podniósł się, podszedł do drzwi i podrapał w nie. - Zapewne ktoś niedługo przyniesie ci wodę. Jedzenie dostaniesz wtedy, kiedy uznam to za stosowne.
Cheddar również wstała, usiłując dojrzeć coś przez niewielką szparę. Kamień spadł jej z serca, gdy zauważyła Sobotę z niewielką metalową miską w pysku. Musiała natychmiast z nią porozmawiać.

Sobota? :3

Od Rivaille'a CD. Dihona

Levi spojrzał kątem oka na towarzysza.
Przełknął ślinę czując, że nie jest w stanie nic z siebie wydusić.
Miał wrażenie, że to koniec. Że nie ucieknie, a członkowie wrogiego gangu zranią go i zostawią na środku ulicy nieprzytomnego, w wielkiej kałuży brudnej krwi. Pomimo tego, że żwawo biegł przed siebie, z każdym krokiem jego nogi robiły się coraz cięższe. a poziom zdezorientowania rósł. Tym razem i na pysku Dihona dało się zauważyć strach. W dodatku musiał targać w zębach reklamówkę przepełnioną ziołami i kto wie czym jeszcze. Jednak z pewnością - było to coś istotnego dla Louvre.
- Nie możemy teraz od tak wbiec na nasze terytorium. - powiedział Dihon głośno sapiąc, lecz nie zwalniając tempa biegu. - Zorientują się skąd jesteśmy.
W jego głosie słychać było śmiertelną powagę. Pies na pewno zdawał sobie sprawę. że to sytuacja bardzo krytyczna i nie mają za dużo czasu. Bezcelowa ucieczka po chwili przestała mieć sens. gdy za zakrętem pojawiły się dwa dobrze zbudowane psy, czekające na znak przywódczyni aby ruszyć do ataku. Rivaille rozejrzał się pośpiesznie i zauważył wejście na dach jakiegoś starego hangaru.
- Dihon, daj mi reklamówkę i biegnij na górę. - odezwał się Levi, starając się kontrolować emocje. Zdawał sobie sprawę z tego że ta decyzja może go sporo kosztować. jednak postanowił zaufać swojej intuicji. Pchnął towarzysza w bok. kierując go na schody. Pies lekko się skrzywił i miał zamiar ogłosić mu swój sprzeciw. jednak nie zdążył. Po przekazaniu Levi'owi reklamówkę srebrnoszary wyprzedził biszkoptowego i kilkoma susami wspiął się na schody. Drugi podążył za nim już nic nie mówiąc.

***

Stanęli na krawędzi budynku, co chwilę zerkając na zatłoczoną ulicę znajdującą się tuż za nimi. Jeszcze jeden krok i spadną. Levi'a przeszły ciarki. Poczuł na sobie morderczy wzrok Python, przywódczyni Louvre. Zmarszczyła czoło obserwując dokładnie każdy ruch przeciwników. Piątka jej podwładnych stała tuż za nią, obrzucając ich obelgami i groźbami. Tylko suka stała w bezruchu, całkiem spokojna.
- Jeśli oddacie nam tę reklamówkę, może obędzie się bez walki. - warknęła niezbyt przekonująco. Levi już ją przejrzał. Gdy tylko reklamówka trafi w jej łapy, zostaną pojmani i dostaną odpowiednią karę. Jednak wyżłowi nawet na chwilę do głowy nie przyszło, aby wykonać jej polecenie. Zaśmiał się drwiąco. Dihon spoglądał raz na srebrnoszarego, raz na borderkę. Był totalnie zmieszany. To jeszcze nie był ich koniec. Levi szybko przeanalizował sytuację. Obok budynku na którym stali znajdował się stary, opuszczony hotel z oszklonym dachem. Być może pomysł który właśnie przyszedł mu do głowy nie wydawał się zbytnio mądry. Jednak to było jedyne wyjście z tej okropnej sytuacji.
- Proponuję zabawę w chowanego, co ty na to? - uśmiechnął się krzywo próbując ukryć strach który nim szarpał. Serce prawie wyskoczyło mu z piersi gdy suka się zaśmiała.
- Sądziłam że jesteście mądrzejsi. - westchnęła, machając łbem. Psy zaczęły wolnym krokiem zbliżać się w ich stronę.
- Dihon, ufasz mi? - spojrzał na psa, ignorując fakt że pomiędzy nimi a zgrają nakręconych na mord psów zostało jedynie 6 metrów. - W każdym razie, jak krzyknę "szukacie" biegnij w stronę oszklonego budynku i skacz.
Biszkoptowy zmarszczył czoło, otwierając szeroko oczy. Patrzył na Levi'a jak na idiotę proszącego się o śmierć. Jednak już nic nie odpowiedział.
- Panowie, jeszcze nie zacząłem odliczać! - krzyknął wyżeł, na co psy na chwilę zatrzymały się zmieszane. - Dziesięć!! Dziewięęęęć! Osiem!
Python patrzyła na niego z żalem. Wydawał się jej być po prostu jakimś psychicznym psem, którego zachowanie było na tyle irytujące, że aż wręcz nakręciło ją do skrócenia jego marnego życia. Jednak Levi doskonale zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę. Był mistrzem w graniu kogoś kim nie jest, a szczególnie udawaniu idioty. Nawet czasem wręcz zbyt mocno wczuwał się w swoją graną rolę.
- Cztery! - wciąż liczył czekając na odpowiedni moment. Gdy psy były wystarczająco blisko, krzyknął na cały głos lekko ich dezorientując. - BLA BLA JEDEN ! Szukacie!
I puścił się pędem w bok wybijając się z końca budynku, skacząc w stronę oszklonego hotelu. Słyszał za sobą kroki towarzysza i krzyki przeciwników. Był już w powietrzu kiedy zdał sobie sprawę że plan częściowo wypalił. Teraz jeszcze uderzy mocno w szybę którą powinien zbić i wlecieć z impetem do środka. A ból przy upadku? Szybko zapomni, bo z pewnością w szybkim tempie Louvre znajdzie wejście do środka.

***

- Oszalałeś?! Skakać z budynku? - krzyknął w jego stronę Dihon, leżący po drugiej stronie holu. Powoli wstał otrzepując się z kurzu. - Mogliśmy się połamać!
- Nie wiem czy przypadkiem nie skręciłem lewej kostki, ale to nie ma teraz znaczenia. - powiedział ociężale Levi, rozglądając się dookoła. Reklamówka leżała tuż obok niego, prawie nietknięta. Dookoła było pełno szkła, które świeciło oświetlone przez światło księżyca. Widok był świetny, lecz nie tym teraz powinni się zająć.
- Następnym razem to ja wymyślę jakiś plan, przynajmniej mniej bolesny. - mruknął biszkoptowy samiec i podszedł do wyżła podnosząc go. - Teraz trzeba się wydostać.
- Na razie się tu nie dostaną, więc mamy przewagę. - odparł srebrnoszary pies. - Sprawdzałeś chociaż co jest tak ważnego w tej reklamówce?
- Nie zwróciłem uwagi, ale skoro aż tak się przejęli na pewno jest tam coś istotnego.
Wyżeł chwycił za koniec reklamówki i wyrzucił zawartość na drewnianą podłogę. Ich oczom ukazały się jakieś ziółka i pudełeczka z lekarstwami. Jednakże uwagę Dihona przykuł przywiązany do jednego z flakoników liścik. Spojrzeli na siebie zadowoleni i odwiązali karteczkę. Levi zabrał Dihonowi liścik i spojrzał na niego ze skupieniem. Był to zaledwie skrawek jakiejś kartki, prawdopodobnie z planami odbicia części terytorium Palais-Bourbon. W sumie miało to sens, Louvre jak na razie mają najmniejszą część terytoriów. Dihon zaśmiał się pod nosem.
- Chcieli zagarnąć kawałek naszej ziemi co? Hah, teraz będziemy przygotowani. - powiedział, na co Wyżeł przytaknął i schował wszystko z powrotem w reklamówce. Z dołu nagle usłyszeli dźwięk wyważania drzwi a następnie krzyk wrogiego gangu. Dihon wyjrzał za barierkę aby zorientować się ilu mniej więcej członków Louvre czeka na nich na dole. Walka nie wchodziła nawet w grę. Levi był z niej całkowicie wykluczony, przecież skręcił kostkę.


<Dihon?>

- zdobycie informacji o zamiarach innego gangu (10 pkt)
- ucieczka (15 pkt)
+25 pkt doświadczenia