Lubię szczeniaki - to fakt. Nigdy jednak nie sądziłem, że próby wychowania i odpowiedzialność za młodą istotkę może przysporzyć problemów, zaliczając w to wlepiony we mnie wzrok zastępczyni przywódcy, przez który definitywnie nie przemawiało zadowolenie.
- Szarża - zacząłem niepewnie.
Wymieniłem z Oscarem skołowane spojrzenia.
- Halo, Szarża - Nie traciłem spokojnego tonu głosu.
Udało mi się na chwilę złapać kontakt wzrokowy z suczką, ale chyba uznała, że nie jest to nic ważnego, bo z bezsilności nie mogłem wydusić żadnego słowa, więc młoda pohasała dalej. Usłyszałem zdenerwowany głos Python:
- Tak to ma wyglądać?
Potrząsnąłem łbem. Musiałem wziąć się w garść, chociaż nie lubiłem krzyczeć.
- Nie, nie - odpowiedziałem zdesperowany. - Szarża, do mnie!
Przybrałem bardziej zdecydowany, niemalże rozkazujący ton. Sunia natychmiast zawróciła, zostawiając plany miasta, które najwyraźniej ją zaintrygowały. Przybiegła do mnie, zerkając na mnie pytającym wzrokiem.
- Powinienem cię teraz ukarać - westchnąłem.
Szarża przechyliła głowę w bok.
- Przepraszam? - pisnęła niepewnie. - Przepraszam.
Nadal czułem na sobie surowe spojrzenie Python.
- Mnie przepraszasz? - zapytałem, licząc, że młoda zrozumie, co sugeruję.
Zapadła chwilowa cisza. Białe szczenię nerwowo rozejrzało się dookoła. Popatrzyła na mnie, potem na Oscara, w końcu na Python. Starała się połączyć jej zniesmaczoną minę z minionymi zdarzeniami.
- Przepraszam - zwróciła się do zastępcy przywódcy.
Ona tylko skinęła głową.
- Czy będziesz już grzeczna? - spytałem z nadzieją w głosie.
- Owszem - odparła już nieco weselej.
Miałem dodać, że w przeciwnym wypadku odprowadzę ją z powrotem do schroniska, ale nie wypada tak straszyć szczeniąt, prawda? Poza tym każdy wie, że nigdy nie zdobyłbym się na tak radykalny krok. Zdążyłem już przywyknąć do Szarży.
- To pomocna suczka, jeśli tylko się postara - zapewnił Oscar, aby w pewien sposób mnie wesprzeć.
Mruknąłem. Nie znałem jej na tyle, aby poświadczyć o jakichkolwiek dobrych wzorcach zachowania na sto procent, ale wypadało "zareklamować" szczeniaka, aby chociaż trochę złagodzić niezadowolenie Python.
- Będę jej już pilnował. Poza tym młoda wie, że ma się trzymać blisko Luwru, żeby nie narobić nam kłopotów - zadeklarowałem. - Mogłaby dotrzymać towarzystwa tamtej małej, czarno-białej psince z naszego gangu. Jak ona miała...?
W jednej chwili suka skoczyła w moją stronę z przeciągłym warkotem. Oscar odsunął małą Szarżę i odszedł z nią do ściany, ponieważ najwyraźniej wiedział, że gniew Python to nie przelewki. Zastępca przyłożył białe kły do mojej krtani, nie naruszając jednak mojego ciała. Nawet w gniewie starała się nie ranić członka gangu, a jedynie nastraszyć. Zamarłem z przerażenia. Po chwili w siedzibie Louvre było słychać tylko mój płytki oddech i agresywny warkot borderki.
- Zakazuję wspominać ci o tamtym szczeniaku. Zabieraj tę białą bestię. Została przyjęta, ale jeśli nie utrzymasz jej w ryzach, zostaniecie razem wydaleni ze wspólnoty. Czy to jest jasne? - wykrzyczała centralnie przed moim pyskiem.
- Tak jest! - odparłem szybko.
Wtedy odstąpiła ode mnie na kilka kroków, a ja zbliżyłem się do mojego przyjaciela i przybranej córki. Szarża siedziała przyciśnięta do ściany, trzęsąc się ze strachu. Tymczasem Oscar starał się ją uspokoić. Zgodnie opuściliśmy siedzibę gangu. Dopiero na zewnątrz mogliśmy odetchnąć z ulgą.
- A ona była zła? - zapytała Szarża, która jeszcze trochę trzęsła się oszołomiona.
- Była zdenerwowana. - Starałem się miło uśmiechnąć.
Oscar zwrócił się do mnie:
- Trafiłeś we wrażliwy punkt zastępcy.
Ja nie wiedziałem, o co mu chodzi. Ze względu na krótki staż nie byłem aż tak obeznany, a czarno-białego szczeniaka widziałem tylko kilka razy w życiu, kiedy dołączyłem, kontem oka i zbytnio nie zwróciłem na niego uwagi. Prawda jest taka, że wspomniałem o nim tylko dlatego, że też była młodym psiakiem, więc Szarża mogłaby odnaleźć przyjaciela. Sprawa była bardziej skomplikowana?
<Oscar?>
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sanssouci. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sanssouci. Pokaż wszystkie posty
czwartek, 2 sierpnia 2018
poniedziałek, 30 lipca 2018
Od Sanssouciego CD. Oscara
Suczka niezgrabnie wyskoczyła z szafy. Nie kwestionując polecenia Oscara, zamknęła swoje ciemne ślepia. Miała bardzo dobry słuch i węch, więc bez problemu mniej-więcej zlokalizowała położenie kundelka.
- Chodź, chodź - co jakiś czas mówił Oscar, tym samym nawigując młodą głosem.
Kiedy już dotarli do mnie, natychmiast potruchtałem do suczki, aby upewnić się, że nic jej nie jest. Następnie posłałem do Oscara ciepły uśmiech.
- Nawet nie wiem, jak mam ci dziękować - powiedziałem. - Szarża została doskonale ukryta!
- Gdyby tak posłusznie nie siedziała w ciszy, nie byłoby to możliwe - odpowiedział Oscar, delikatnie czochrając łapą sierść na głowie szczeniaka.
W tamtej chwili dało się słyszeć pretensjonalne chrząknięcie mieszańca w typie owczarka szwajcarskiego. Oczy nas obu spoczęły na jej pyszczku lekko wykrzywionym w grymasie niezadowolenia.
- Bo mnie tu tak suupeer faajniee się siedzie z zamkniętymi oczami, nie wiedząc nawet, czy mogę już je otworzyć, nie? - rzuciła niemalże teatralnym tonem.
Wrócił mi dobry humor.
- Owszem. Tylko proszę cię, żebyś nie przyglądała się za bardzo naszej sierści. Myślę, że na razie musisz wiedzieć tylko tyle, że psy czasem muszą walczyć. Niech to będzie dla ciebie przestrogą, żeby nie wchodzić samowolnie na tereny innych psów, bo może to się niebezpiecznie skończyć. Trzymaj się blisko Luwru. To taki całkiem ładny pałac. Pokażemy ci na miejscu - postarałem się jej wyjaśnić sytuację, która zaistniała.
Szarża ostrożnie otworzyła ślepia. Trochę cofnęła się na widok zakrwawionych futer. Nie dała po sobie poznać, że pierwsze wrażenie nią wstrząsnęło. Wbiła wzrok w kostkę brukową.
- W porządku? - zapytałem z troską.
- Tak - odparł szczeniak.
- Ruszajmy już - zarządził Oscar.
Obaj zgodziliśmy się z nim poprzez krótkie kiwnięcie głowami. Najkrótsza i prawdopodobnie najbezpieczniejsza droga na tereny Louvre prowadziła przez wąską uliczkę. Truchtaliśmy trochę szybciej niż ostatnio z obawy przed kolejną bójką, zachowując poprzednią kolejność formacji - Oscar, Szarża i ja na końcu. Myślałem, że drabina rozpościerająca się na całą szerokość uliczki nie będzie stanowiła problemu. Byłem zdziwiony, kiedy Szarża zaczęła się cofać.
- Co ty robisz, mała? - zapytałem szeptem.
- Przechodzenie pod drabiną przynosi pecha! - niemal wykrzyczała, ale szybko się opanowała. - Nie chcę, żebyście przechodzili.
- Kiedy to nic złego - wtrącił Oscar.
Szybko przebiegł na drugą stronę drabiny i z powrotem. Szarża odwróciła wzrok.
- Papo Sou, chodźmy inną drogą, choćby miała być ona okrężna - zwróciła się do mnie.
Pomyślałem moment.
- Czy przenoszenie pod drabiną też powoduje nieszczęście? - zapytałem po chwili namysłu.
- Nie? - Zawahała się. - Psy w schronisku nie mówiły o takiej sytuacji.
Delikatnie złapałem suczkę za kark, aby szybko przetransportować ją na drugą stronę.
- Poczekaj, będziesz miał nieszczęście - próbowała ostrzec mnie Szarża.
Za późno! Byliśmy już po drugiej stronie. Odetchnąłem z ulgą. Suczka była nawet ciężka.
- Nie mogę mieć nieszczęścia, kiedy mam takiego szczeniaczka. - Uśmiechnąłem się.
Oscar też przebiegł pod drabiną bez oporów i wyruszyliśmy na tereny Louvre. Na szczęście żadna niebezpieczna sytuacja nas już nie spotkała. A to dobrze, bo miałem serdecznie dość rozlewu krwi. Na granicy Szarża zapytała:
- Czyli tamci byli źli?
- Tamci, z którymi walczyliśmy?-spytałem, żeby się upewnić.
Szczenię skinęło łebkiem.
- Nikt nie jest zły. Po prostu to inny gang, inna grupa, a my wtargnęliśmy na ich teren - odparłem.
- Mhm, rozumiem - stwierdziła Szarża. - Nie zaczepiać, nie wchodzić, nie prowokować, trzymać się Lucośtam.
Nie byłem chyba dobry w tłumaczeniu, ale za to dumny z pojętności białej. Idąc w okolice Luwru, przez większość czasu milczałem, a szczenię obserwowało teren, co jakiś czas racząc się krótkimi frazami rzucanymi przez Oscara, który pokazywał najbardziej rozpoznawalne obiekty po drodze.
<Oscar?>
- Chodź, chodź - co jakiś czas mówił Oscar, tym samym nawigując młodą głosem.
Kiedy już dotarli do mnie, natychmiast potruchtałem do suczki, aby upewnić się, że nic jej nie jest. Następnie posłałem do Oscara ciepły uśmiech.
- Nawet nie wiem, jak mam ci dziękować - powiedziałem. - Szarża została doskonale ukryta!
- Gdyby tak posłusznie nie siedziała w ciszy, nie byłoby to możliwe - odpowiedział Oscar, delikatnie czochrając łapą sierść na głowie szczeniaka.
W tamtej chwili dało się słyszeć pretensjonalne chrząknięcie mieszańca w typie owczarka szwajcarskiego. Oczy nas obu spoczęły na jej pyszczku lekko wykrzywionym w grymasie niezadowolenia.
- Bo mnie tu tak suupeer faajniee się siedzie z zamkniętymi oczami, nie wiedząc nawet, czy mogę już je otworzyć, nie? - rzuciła niemalże teatralnym tonem.
Wrócił mi dobry humor.
- Owszem. Tylko proszę cię, żebyś nie przyglądała się za bardzo naszej sierści. Myślę, że na razie musisz wiedzieć tylko tyle, że psy czasem muszą walczyć. Niech to będzie dla ciebie przestrogą, żeby nie wchodzić samowolnie na tereny innych psów, bo może to się niebezpiecznie skończyć. Trzymaj się blisko Luwru. To taki całkiem ładny pałac. Pokażemy ci na miejscu - postarałem się jej wyjaśnić sytuację, która zaistniała.
Szarża ostrożnie otworzyła ślepia. Trochę cofnęła się na widok zakrwawionych futer. Nie dała po sobie poznać, że pierwsze wrażenie nią wstrząsnęło. Wbiła wzrok w kostkę brukową.
- W porządku? - zapytałem z troską.
- Tak - odparł szczeniak.
- Ruszajmy już - zarządził Oscar.
Obaj zgodziliśmy się z nim poprzez krótkie kiwnięcie głowami. Najkrótsza i prawdopodobnie najbezpieczniejsza droga na tereny Louvre prowadziła przez wąską uliczkę. Truchtaliśmy trochę szybciej niż ostatnio z obawy przed kolejną bójką, zachowując poprzednią kolejność formacji - Oscar, Szarża i ja na końcu. Myślałem, że drabina rozpościerająca się na całą szerokość uliczki nie będzie stanowiła problemu. Byłem zdziwiony, kiedy Szarża zaczęła się cofać.
- Co ty robisz, mała? - zapytałem szeptem.
- Przechodzenie pod drabiną przynosi pecha! - niemal wykrzyczała, ale szybko się opanowała. - Nie chcę, żebyście przechodzili.
- Kiedy to nic złego - wtrącił Oscar.
Szybko przebiegł na drugą stronę drabiny i z powrotem. Szarża odwróciła wzrok.
- Papo Sou, chodźmy inną drogą, choćby miała być ona okrężna - zwróciła się do mnie.
Pomyślałem moment.
- Czy przenoszenie pod drabiną też powoduje nieszczęście? - zapytałem po chwili namysłu.
- Nie? - Zawahała się. - Psy w schronisku nie mówiły o takiej sytuacji.
Delikatnie złapałem suczkę za kark, aby szybko przetransportować ją na drugą stronę.
- Poczekaj, będziesz miał nieszczęście - próbowała ostrzec mnie Szarża.
Za późno! Byliśmy już po drugiej stronie. Odetchnąłem z ulgą. Suczka była nawet ciężka.
- Nie mogę mieć nieszczęścia, kiedy mam takiego szczeniaczka. - Uśmiechnąłem się.
Oscar też przebiegł pod drabiną bez oporów i wyruszyliśmy na tereny Louvre. Na szczęście żadna niebezpieczna sytuacja nas już nie spotkała. A to dobrze, bo miałem serdecznie dość rozlewu krwi. Na granicy Szarża zapytała:
- Czyli tamci byli źli?
- Tamci, z którymi walczyliśmy?-spytałem, żeby się upewnić.
Szczenię skinęło łebkiem.
- Nikt nie jest zły. Po prostu to inny gang, inna grupa, a my wtargnęliśmy na ich teren - odparłem.
- Mhm, rozumiem - stwierdziła Szarża. - Nie zaczepiać, nie wchodzić, nie prowokować, trzymać się Lucośtam.
Nie byłem chyba dobry w tłumaczeniu, ale za to dumny z pojętności białej. Idąc w okolice Luwru, przez większość czasu milczałem, a szczenię obserwowało teren, co jakiś czas racząc się krótkimi frazami rzucanymi przez Oscara, który pokazywał najbardziej rozpoznawalne obiekty po drodze.
<Oscar?>
niedziela, 29 lipca 2018
Od Sanssouciego CD. Oscara
- Sanssou- Co? - Młoda suczka przyglądała mi się z zainteresowaniem, opierając się o kraty swojego schroniskowego boksu.
-Sanssouci, ale nazywaj mnie, jak tylko chcesz. - Posłałem ciepły uśmiech mojej małej towarzyszce niedoli.
Odkąd pamiętam szczeniaki rozmiękczały moje serce i chociaż jeszcze nigdy nie było mi dane mieć własnych, lubowałem się w tak zwanym niańczeniu młodych psiaków. Tym bardziej w zamknięciu ta urocza, młoda dama lała miód na moje serce. Nie była znowu takim kompletnym dzieciakiem. Ot, na oko jeszcze 2-3 miesiące dzieliły ją od pierwszych urodzin. Coś czułem, że pod brudnym futerkiem kryła się prawdziwa księżniczka.Oparłem mój długi pysk między kratami, nadal przyglądając się młodej.
- Sou, spójrz - odezwała się po chwili, podchodząc bliżej frontu swojej klatki. - Przywieźli kolejnego.
Sou? Ciekawie... Skierowałem swój wzrok na alejkę między boksami i... Czy to sen? Energicznie skoczyłem przednimi łapami na drzwiczki boksu, kiedy tylko okazało się, że ów psem jest Oscar. Jego przyjacielskie poświęcenie głęboko poruszyło moje serce. Przecież nie musiał tego robić, był bezpieczny... On również zareagował entuzjastycznie, kiedy mnie zobaczył.
- Sanssouci! - wykrzyknął moje imię.
- Będzie dobrze! - odkrzyknąłem mu.
Wrzucili go do klatki na przeciwko mojej. Prawie idealnie!
- Kim on jest? - zapytała zaintrygowana suczka, o której zdążyłem zapomnieć w nagłym przypływie euforii.
- To jest... mój przyjaciel. - Uśmiechnąłem się do Oscara.
Szczeniak skinął łebkiem. Ja postanowiłem skupić się na konwersacji z kundlem.
- Doceniam twój gest przyjacielu - powiedziałem, tym samym dziękując mu szczerze. - Ja jednak zamiast pomocy stokrotnie wolałbym, żebyś był bezpieczny na terenie Louvre.
- Daj spokój... - odezwał się. - Razem damy radę, prawda?
- Prawda! - Starałem się brzmieć pewnie.
Niespodziewanie do naszej rozmowy wtrąciło się białe szczenię z klatki obok:
- A więc chcecie uciekać? Obawiam się, że nie znacie tutejszych realiów na tyle, żeby skutecznie to zorganizować.
Zadarła swój mały, czarny nosek, prychając. Oscar najwyraźniej również zainteresował się osobą samiczki w typie owczarka szwajcarskiego, bo zapytał:
- Jak długo tu jesteś?
Psina zastanawiała się chwilę, zanim udzieliła odpowiedzi.
- 2 miesiące? - odparła pytającym głosem.
- Uciekłem już stąd raz. Podkopałem się pod ogrodzeniem wybiegu - wtrąciłem.
Szczeniak zaśmiał się szyderczo.
- To już nie przejdzie! Są zamontowane dodatkowe zabezpieczenia - poinformowała nas wyraźnie dumna ze swojej wiedzy.
Entuzjazm opadł. Zbyt wiele się zmieniło. Informacje od tej młodej mogły okazać się na wagę złota. Jak to dobrze, że tu jest! Oscar posłał w jej stronę przyjazny uśmiech, po czym zapytał:
- Pomogłabyś nam?
- Tia... Wy sobie wyjdziecie. A co ze mną? Czy ktokolwiek pomyślał o mnie? - prychnęła nieco oburzona samiczka.
Cóż... Rozumiałem jej obawy. Nikt nie chciał tu zostać na zawsze. Postanowiłem wesprzeć szczeniaka swoimi słowami.
- Weźmy tę małą ze sobą - zwróciłem się do Oscara. - Teraz na pewno się przyda, a poza tym każdy ma jakieś talenty, więc i ona może później wnieść coś dobrego do Louvre.
Biały owczarek zamachał ogonkiem w geście poparcia i dodał, że umie zrobić fikołka. Zademonstrowała niezgrabne przeturlanie się przez głowę. To było tak rozczulające, że uśmiech sam cisnął mi się na mój podłużny pysk. Zapadła chwila niezręcznej ciszy.
- Zaraz... To Ty ją chcesz zabrać ze sobą? - zapytał po chwili Oscar dla pewności.
- Tak? - odparłem niepewnie.
- Naprawdę? - zdziwił się szczeniak, spoglądając raz na mnie, raz na Oscara.
- No... Naprawdę! - Rozpromieniłem się. - Lubię szczeniaczki, a ty w dodatku wyglądasz na grzeczną psinę.
- Nie sądziłam, że kiedykolwiek... - zaczęła mówić, ale głos jej się załamał.
- Jak masz na imię? - zapytałem w końcu.
Prawda, że takie pytanie powinno się zadać na samym początku znajomości, ale kiedy wyjawiłem jej swoje, oczekiwałem, że również podzieli się swoją godnością. Tak się jednak nie stało. Suczka wyglądała na zmieszaną. Po chwili odezwała się:
- Ja nie mam imienia.
Zwiesiła łebek. Miałem się odezwać, ale przerwał mi drażniący dźwięk otwierania metalowych drzwiczek klatki naprzeciwko. Jacyś ludzie zapinali Oscara na smycz?! Szczeknąłem, ale owczarek obok uspokoił mnie:
- Niedawno wdrożono tu wolontariat. Właśnie teraz mamy szansę, żeby zwiać. Musimy tylko postarać się, żeby ci młodzi ludzie nas wybrali. Twój przyjaciel wyglądał sympatycznie, więc go wzięli, postarajmy się sprawiać wrażenie chętnych na spacer i grzecznych.
Śledziłem wzrokiem ludzi, machając zamaszyście moim długim ogonem. Zerknąłem kątem oka na bezimienną. Oparła się łapakami o pręty i również machała ogonem. Szczeniaki mają łatwiej... Szybko podeszła jakaś nastolatka z blond włosami spiętymi w kucyk i zapięła młodą na smycz. Musiałem postarać się bardziej. Myśl Sanssouci, myśl, proszę... Tak! Przypomniałem sobie, z jakim zachwytem goście mojej rodziny podziwiali sztuczki, które potrafiłem wykonać. Szczeknąłem, aby zwrócić na siebie uwagę wolontariuszy, a następnie zacząłem kręcić się dookoła, co jakiś czas przystając, żeby usiąść jak suseł. Szybko znalazł się ktoś, kto zechciał zabrać mnie na chwilę poza klatkę. Ha, przynajmniej wydawało mu się, że to chwilowy stan, bo nie zamierzałem już wracać do schroniska. Co prawda nie znałem jeszcze planu, ale powinniśmy zgadać się na spacerze. Zlustrowałem wzrokiem otoczenie i pociągnąłem wolontariusza w stronę bramy, którą wychodzili moi towarzysze. Oscar wesoło bujał ogonem. Wyglądało na to, że poznał już powód, dla którego opłacało się z nimi iść. Przyjrzałem się tym, którzy nas prowadzili. Psa i suczkę na smyczy trzymali młodsze nastolatki. Wyglądało na to, że tylko ja miałem "szczęście" bycia prowadzonym przez osobę około osiemnastego roku życia.
- Idziemy na żywioł czy mamy plan? - zapytał ochoczo Oscar.
Wszyscy dreptaliśmy teraz obok siebie, ciągnąc za sobą wolontariuszy.
- Wolałbym, żebyśmy zaplanowali to, a ja mam już pomysł - odpowiedziałem po chwili namysłu. - Oscar jest chyba najsilniejszy. Myślę, że bez problemu mógłby powalić najmłodszego człowieka, gdybym tylko umiejętnie okręcił go smyczą. Lecz co z pozostałą dwójką?
Przysłuchując się moim głośnym rozważaniom, psy zwolniły, niemalże zrównując krok z ludźmi ku ich zdziwieniu.
- Najważniejsze, żeby ten, komu już uda się uwolnić, bo człowiek puści smycz, niech nie da się złapać ponownie - powiedziała suczka, zadzierając głowę do góry.
- Pozostałych możemy po prostu pociągnąć albo zrobić wspólne natarcie - zaproponowałem.
Spostrzegłem, że szczenię zaczęło się nagle cofać. Razem z Oscarem patrzyliśmy na nie, nie wiedząc, co zamierza. Zatrzymało się, patrząc na nas swoim bystrym wzrokiem. Wzięła rozbieg i przebiegła prosto pod nogami chłopaka, który trzymał "moją" smycz, krzycząc:
- Szarża!
Postanowiłem skorzystać z okazji totalnego zaplątania człowieka. Zwinnie obiegłem go dookoła. Po drodze zupełnie przypadkiem wbiłem się pod nogi dziewczyny, którą młody owczarek ciągnął wprost w przerwę między nogami najstarszego wolontariusza. Ona przewróciła się, a szczeniak z impetem wystrzelił do przodu, odbiegając kawałek. Przyszła pora na Oscara. Kundel naskoczył na zdezorientowanego wolontariusza, przewracając go, tym samym uwalniając mnie. Podbiegłem do młodej samicy.
- To co? Szarża ponownie? - zapytałem zadowolony z częściowego powodzenia.
Został jeszcze tylko Oscar. Szarpał smycz, ujadając donośnie, kiedy dwaj wolontariusze podnosili się z ziemi. Zgodnie przebiegliśmy za nimi łukiem, a następnie jak najszybciej podbiegliśmy do dziewczyny z kitką. Tym sposobem zachwiała się, a pociągnięcie kundla sprawiło, że został uwolniony.
- Spadamy!! - wrzasnęła sunia.
- Odwrót! - zawtórowałem jej.
Rzuciliśmy się do ucieczki. Tak naprawdę to nieważne, gdzie mamy biec. Oby jak najdalej, oby nas nie dogonili! Po kilku minutach biegu dotarliśmy na podparyski skwer. Pierwszy wbiegł tam Oscar. Ja musiałem nieco zwolnić, aby pilnować szczeniaka, który nie potrafił nam jeszcze dorównać. Zziajani, ale szczęśliwi usiedliśmy w cieniu drzew.
- Dziękuję wam wszystkim za współpracę - powiedziałem. - Bez tego nigdy byśmy nie uciekli ze schroniska.
- To ja powinnam dziękować... Przygarnąłeś mnie, nie? - Na pyszczku szczeniaka zawitał delikatny uśmiech.
- A ja spełniłem swój obowiązek jako dobrego przyjaciela. - Oscar ochoczo zamerdał ogonem. - Jeśli zajmiesz się nią, w Louvre nie powinni mieć nic przeciwko.
- Będę grzecznie przestrzegać zasad - obiecała biała.
Ja tylko siedziałem w miejscu, dysząc. Zastanawiałem się nad pewną ważną kwestią.
- Hej, nad czym dumasz? - moje rozważania przerwał czarny pies, siadając bliżej mnie.
- Musi się jakoś przedstawiać. - Wskazałem na białego szczeniaka. - Jedyne słowo, które kojarzy mi się z nią po dzisiejszej ucieczce to szarża.
- Jest niezłe - powiedziała sunia.
- A więc mała Szarża - zaśmiałem się.
- Nie taka mała, papo Sou - prychnęła.
Oscar tylko subtelnie zachichotał w reakcji na słowa małej zadziory, a mnie zrobiło się cieplej na sercu. Teraz jestem papa Sou, ot co!
- Wracajmy już - zaproponował mój serdeczny przyjaciel.
Pokiwałem głową. Wyruszyliśmy w drogę powrotną do serca Paryża już w trójkę.
<Oscar?>
-Sanssouci, ale nazywaj mnie, jak tylko chcesz. - Posłałem ciepły uśmiech mojej małej towarzyszce niedoli.
Odkąd pamiętam szczeniaki rozmiękczały moje serce i chociaż jeszcze nigdy nie było mi dane mieć własnych, lubowałem się w tak zwanym niańczeniu młodych psiaków. Tym bardziej w zamknięciu ta urocza, młoda dama lała miód na moje serce. Nie była znowu takim kompletnym dzieciakiem. Ot, na oko jeszcze 2-3 miesiące dzieliły ją od pierwszych urodzin. Coś czułem, że pod brudnym futerkiem kryła się prawdziwa księżniczka.Oparłem mój długi pysk między kratami, nadal przyglądając się młodej.
- Sou, spójrz - odezwała się po chwili, podchodząc bliżej frontu swojej klatki. - Przywieźli kolejnego.
Sou? Ciekawie... Skierowałem swój wzrok na alejkę między boksami i... Czy to sen? Energicznie skoczyłem przednimi łapami na drzwiczki boksu, kiedy tylko okazało się, że ów psem jest Oscar. Jego przyjacielskie poświęcenie głęboko poruszyło moje serce. Przecież nie musiał tego robić, był bezpieczny... On również zareagował entuzjastycznie, kiedy mnie zobaczył.
- Sanssouci! - wykrzyknął moje imię.
- Będzie dobrze! - odkrzyknąłem mu.
Wrzucili go do klatki na przeciwko mojej. Prawie idealnie!
- Kim on jest? - zapytała zaintrygowana suczka, o której zdążyłem zapomnieć w nagłym przypływie euforii.
- To jest... mój przyjaciel. - Uśmiechnąłem się do Oscara.
Szczeniak skinął łebkiem. Ja postanowiłem skupić się na konwersacji z kundlem.
- Doceniam twój gest przyjacielu - powiedziałem, tym samym dziękując mu szczerze. - Ja jednak zamiast pomocy stokrotnie wolałbym, żebyś był bezpieczny na terenie Louvre.
- Daj spokój... - odezwał się. - Razem damy radę, prawda?
- Prawda! - Starałem się brzmieć pewnie.
Niespodziewanie do naszej rozmowy wtrąciło się białe szczenię z klatki obok:
- A więc chcecie uciekać? Obawiam się, że nie znacie tutejszych realiów na tyle, żeby skutecznie to zorganizować.
Zadarła swój mały, czarny nosek, prychając. Oscar najwyraźniej również zainteresował się osobą samiczki w typie owczarka szwajcarskiego, bo zapytał:
- Jak długo tu jesteś?
Psina zastanawiała się chwilę, zanim udzieliła odpowiedzi.
- 2 miesiące? - odparła pytającym głosem.
- Uciekłem już stąd raz. Podkopałem się pod ogrodzeniem wybiegu - wtrąciłem.
Szczeniak zaśmiał się szyderczo.
- To już nie przejdzie! Są zamontowane dodatkowe zabezpieczenia - poinformowała nas wyraźnie dumna ze swojej wiedzy.
Entuzjazm opadł. Zbyt wiele się zmieniło. Informacje od tej młodej mogły okazać się na wagę złota. Jak to dobrze, że tu jest! Oscar posłał w jej stronę przyjazny uśmiech, po czym zapytał:
- Pomogłabyś nam?
- Tia... Wy sobie wyjdziecie. A co ze mną? Czy ktokolwiek pomyślał o mnie? - prychnęła nieco oburzona samiczka.
Cóż... Rozumiałem jej obawy. Nikt nie chciał tu zostać na zawsze. Postanowiłem wesprzeć szczeniaka swoimi słowami.
- Weźmy tę małą ze sobą - zwróciłem się do Oscara. - Teraz na pewno się przyda, a poza tym każdy ma jakieś talenty, więc i ona może później wnieść coś dobrego do Louvre.
Biały owczarek zamachał ogonkiem w geście poparcia i dodał, że umie zrobić fikołka. Zademonstrowała niezgrabne przeturlanie się przez głowę. To było tak rozczulające, że uśmiech sam cisnął mi się na mój podłużny pysk. Zapadła chwila niezręcznej ciszy.
- Zaraz... To Ty ją chcesz zabrać ze sobą? - zapytał po chwili Oscar dla pewności.
- Tak? - odparłem niepewnie.
- Naprawdę? - zdziwił się szczeniak, spoglądając raz na mnie, raz na Oscara.
- No... Naprawdę! - Rozpromieniłem się. - Lubię szczeniaczki, a ty w dodatku wyglądasz na grzeczną psinę.
- Nie sądziłam, że kiedykolwiek... - zaczęła mówić, ale głos jej się załamał.
- Jak masz na imię? - zapytałem w końcu.
Prawda, że takie pytanie powinno się zadać na samym początku znajomości, ale kiedy wyjawiłem jej swoje, oczekiwałem, że również podzieli się swoją godnością. Tak się jednak nie stało. Suczka wyglądała na zmieszaną. Po chwili odezwała się:
- Ja nie mam imienia.
Zwiesiła łebek. Miałem się odezwać, ale przerwał mi drażniący dźwięk otwierania metalowych drzwiczek klatki naprzeciwko. Jacyś ludzie zapinali Oscara na smycz?! Szczeknąłem, ale owczarek obok uspokoił mnie:
- Niedawno wdrożono tu wolontariat. Właśnie teraz mamy szansę, żeby zwiać. Musimy tylko postarać się, żeby ci młodzi ludzie nas wybrali. Twój przyjaciel wyglądał sympatycznie, więc go wzięli, postarajmy się sprawiać wrażenie chętnych na spacer i grzecznych.
Śledziłem wzrokiem ludzi, machając zamaszyście moim długim ogonem. Zerknąłem kątem oka na bezimienną. Oparła się łapakami o pręty i również machała ogonem. Szczeniaki mają łatwiej... Szybko podeszła jakaś nastolatka z blond włosami spiętymi w kucyk i zapięła młodą na smycz. Musiałem postarać się bardziej. Myśl Sanssouci, myśl, proszę... Tak! Przypomniałem sobie, z jakim zachwytem goście mojej rodziny podziwiali sztuczki, które potrafiłem wykonać. Szczeknąłem, aby zwrócić na siebie uwagę wolontariuszy, a następnie zacząłem kręcić się dookoła, co jakiś czas przystając, żeby usiąść jak suseł. Szybko znalazł się ktoś, kto zechciał zabrać mnie na chwilę poza klatkę. Ha, przynajmniej wydawało mu się, że to chwilowy stan, bo nie zamierzałem już wracać do schroniska. Co prawda nie znałem jeszcze planu, ale powinniśmy zgadać się na spacerze. Zlustrowałem wzrokiem otoczenie i pociągnąłem wolontariusza w stronę bramy, którą wychodzili moi towarzysze. Oscar wesoło bujał ogonem. Wyglądało na to, że poznał już powód, dla którego opłacało się z nimi iść. Przyjrzałem się tym, którzy nas prowadzili. Psa i suczkę na smyczy trzymali młodsze nastolatki. Wyglądało na to, że tylko ja miałem "szczęście" bycia prowadzonym przez osobę około osiemnastego roku życia.
- Idziemy na żywioł czy mamy plan? - zapytał ochoczo Oscar.
Wszyscy dreptaliśmy teraz obok siebie, ciągnąc za sobą wolontariuszy.
- Wolałbym, żebyśmy zaplanowali to, a ja mam już pomysł - odpowiedziałem po chwili namysłu. - Oscar jest chyba najsilniejszy. Myślę, że bez problemu mógłby powalić najmłodszego człowieka, gdybym tylko umiejętnie okręcił go smyczą. Lecz co z pozostałą dwójką?
Przysłuchując się moim głośnym rozważaniom, psy zwolniły, niemalże zrównując krok z ludźmi ku ich zdziwieniu.
- Najważniejsze, żeby ten, komu już uda się uwolnić, bo człowiek puści smycz, niech nie da się złapać ponownie - powiedziała suczka, zadzierając głowę do góry.
- Pozostałych możemy po prostu pociągnąć albo zrobić wspólne natarcie - zaproponowałem.
Spostrzegłem, że szczenię zaczęło się nagle cofać. Razem z Oscarem patrzyliśmy na nie, nie wiedząc, co zamierza. Zatrzymało się, patrząc na nas swoim bystrym wzrokiem. Wzięła rozbieg i przebiegła prosto pod nogami chłopaka, który trzymał "moją" smycz, krzycząc:
- Szarża!
Postanowiłem skorzystać z okazji totalnego zaplątania człowieka. Zwinnie obiegłem go dookoła. Po drodze zupełnie przypadkiem wbiłem się pod nogi dziewczyny, którą młody owczarek ciągnął wprost w przerwę między nogami najstarszego wolontariusza. Ona przewróciła się, a szczeniak z impetem wystrzelił do przodu, odbiegając kawałek. Przyszła pora na Oscara. Kundel naskoczył na zdezorientowanego wolontariusza, przewracając go, tym samym uwalniając mnie. Podbiegłem do młodej samicy.
- To co? Szarża ponownie? - zapytałem zadowolony z częściowego powodzenia.
Został jeszcze tylko Oscar. Szarpał smycz, ujadając donośnie, kiedy dwaj wolontariusze podnosili się z ziemi. Zgodnie przebiegliśmy za nimi łukiem, a następnie jak najszybciej podbiegliśmy do dziewczyny z kitką. Tym sposobem zachwiała się, a pociągnięcie kundla sprawiło, że został uwolniony.
- Spadamy!! - wrzasnęła sunia.
- Odwrót! - zawtórowałem jej.
Rzuciliśmy się do ucieczki. Tak naprawdę to nieważne, gdzie mamy biec. Oby jak najdalej, oby nas nie dogonili! Po kilku minutach biegu dotarliśmy na podparyski skwer. Pierwszy wbiegł tam Oscar. Ja musiałem nieco zwolnić, aby pilnować szczeniaka, który nie potrafił nam jeszcze dorównać. Zziajani, ale szczęśliwi usiedliśmy w cieniu drzew.
- Dziękuję wam wszystkim za współpracę - powiedziałem. - Bez tego nigdy byśmy nie uciekli ze schroniska.
- To ja powinnam dziękować... Przygarnąłeś mnie, nie? - Na pyszczku szczeniaka zawitał delikatny uśmiech.
- A ja spełniłem swój obowiązek jako dobrego przyjaciela. - Oscar ochoczo zamerdał ogonem. - Jeśli zajmiesz się nią, w Louvre nie powinni mieć nic przeciwko.
- Będę grzecznie przestrzegać zasad - obiecała biała.
Ja tylko siedziałem w miejscu, dysząc. Zastanawiałem się nad pewną ważną kwestią.
- Hej, nad czym dumasz? - moje rozważania przerwał czarny pies, siadając bliżej mnie.
- Musi się jakoś przedstawiać. - Wskazałem na białego szczeniaka. - Jedyne słowo, które kojarzy mi się z nią po dzisiejszej ucieczce to szarża.
- Jest niezłe - powiedziała sunia.
- A więc mała Szarża - zaśmiałem się.
- Nie taka mała, papo Sou - prychnęła.
Oscar tylko subtelnie zachichotał w reakcji na słowa małej zadziory, a mnie zrobiło się cieplej na sercu. Teraz jestem papa Sou, ot co!
- Wracajmy już - zaproponował mój serdeczny przyjaciel.
Pokiwałem głową. Wyruszyliśmy w drogę powrotną do serca Paryża już w trójkę.
<Oscar?>
- ucieczka (15 pkt)- przygarnięcie szczenięcia (30 pkt)+45 pkt doświadczenia
czwartek, 26 lipca 2018
Od Sanssouciego CD. Oscara
Położyłem się na boku, korzystając z chłodnej temperatury paryskiego chodnika.
- Teraz odpoczywamy - powiedział Oscar. - Należałoby się zastanowić, co będziemy robić później.
Uniosłem głowę i zlustrowałem otoczenie wzrokiem. Tylko ludzie, ludzie i... Ach, bułka na środku Place du Carrousel.
- Jesteś głodny? - zapytałem, choć było to pytanie raczej retoryczne.
Pies pokiwał energicznie głową. Chyba przejrzał moje zamiary, bo chwilę potem wykrzyknął:
- Kto ostatni do bułki ten agresor z Pól Marsowych!
Nie trzeba było długo zachęcać mnie do wyścigu. Natychmiast zerwałem się na równe łapy i pobiegłem w stronę bułki. Czarny psiak był ode mnie szybszy, a przede wszystkim zwinniejszy, więc położyłem swoją łapę na zdobyczy minimalnie później.
- Brawo! - mimo przegranej pochwaliłem zwycięzcę. - Chociaż nie wyglądam na agresora z Pól Marsowych, przyznaję ci honor zjedzenia ów bułki jako trofeum w tym wyścigu.
Pchnąłem jedzenie nosem w stronę Oscara. W międzyczasie poczułem, że jest to bułka z szynką, co prawda stara, ale na mój nos nadawała się do spożycia. W odpowiedzi kundel zaśmiał się.
- Kiedy to jedynie żarty, znaj moją dobroć i uracz się bułką - odparł.
Ogryzłem kęs.
- Przepraszam bardzo, ale wyborną szynkę wypada zostawić dla wygranego - powiedziałem po ówczesnym przeżuciu kawałka bułki.
Oscar wyglądał na zadowolonego i dumnego z siebie. Skonsumowałem jeszcze jeden kęs bułki, a następnie zacząłem obserwować, jak Oscar zjada resztę kanapki, którą najprawdopodobniej upuścił jakiś nieuważny turysta. Nasza czujność była obniżona. Może dlatego tak bardzo się zdziwiłem, kiedy poczułem linkę zaciskającą się na mojej delikatnej szyi. Odruchowo zacząłem się wyrywać. Szybko spojrzałem za siebie. Tę twarz rozpoznałem bez problemu. Hycel. Ten sam, który pracował w schronisku, do którego niegdyś oddała mnie moja rodzina.
- Oscar! Uciekaj! - zacząłem wydzierać się gorączkowo.
- Ktoś dzwonił ze zgłoszeniem, że po placu pałętają się jakieś bezdomne psy i oto są. Nam takie nie uciekną! - chwalił się wąsaty mężczyzna, mocniej zaciskając pętlę.
Charcząc, ponownie krzyknąłem w stronę mojego kompana:
- Oscar! Uważaj!
Drugi człowiek niebezpiecznie pewnym krokiem zbliżał się do kundla, który odbiegł od niego na pozornie bezpieczną odległość. Miałem serce w gardle i wyrywając się rozpaczliwie, z nadzieją obserwowałem poczynania Oscara. Oby mu się udało... Chociaż mu, bo ja byłem na chwilę obecną w potrzasku...
<Oscar?>
- Teraz odpoczywamy - powiedział Oscar. - Należałoby się zastanowić, co będziemy robić później.
Uniosłem głowę i zlustrowałem otoczenie wzrokiem. Tylko ludzie, ludzie i... Ach, bułka na środku Place du Carrousel.
- Jesteś głodny? - zapytałem, choć było to pytanie raczej retoryczne.
Pies pokiwał energicznie głową. Chyba przejrzał moje zamiary, bo chwilę potem wykrzyknął:
- Kto ostatni do bułki ten agresor z Pól Marsowych!
Nie trzeba było długo zachęcać mnie do wyścigu. Natychmiast zerwałem się na równe łapy i pobiegłem w stronę bułki. Czarny psiak był ode mnie szybszy, a przede wszystkim zwinniejszy, więc położyłem swoją łapę na zdobyczy minimalnie później.
- Brawo! - mimo przegranej pochwaliłem zwycięzcę. - Chociaż nie wyglądam na agresora z Pól Marsowych, przyznaję ci honor zjedzenia ów bułki jako trofeum w tym wyścigu.
Pchnąłem jedzenie nosem w stronę Oscara. W międzyczasie poczułem, że jest to bułka z szynką, co prawda stara, ale na mój nos nadawała się do spożycia. W odpowiedzi kundel zaśmiał się.
- Kiedy to jedynie żarty, znaj moją dobroć i uracz się bułką - odparł.
Ogryzłem kęs.
- Przepraszam bardzo, ale wyborną szynkę wypada zostawić dla wygranego - powiedziałem po ówczesnym przeżuciu kawałka bułki.
Oscar wyglądał na zadowolonego i dumnego z siebie. Skonsumowałem jeszcze jeden kęs bułki, a następnie zacząłem obserwować, jak Oscar zjada resztę kanapki, którą najprawdopodobniej upuścił jakiś nieuważny turysta. Nasza czujność była obniżona. Może dlatego tak bardzo się zdziwiłem, kiedy poczułem linkę zaciskającą się na mojej delikatnej szyi. Odruchowo zacząłem się wyrywać. Szybko spojrzałem za siebie. Tę twarz rozpoznałem bez problemu. Hycel. Ten sam, który pracował w schronisku, do którego niegdyś oddała mnie moja rodzina.
- Oscar! Uciekaj! - zacząłem wydzierać się gorączkowo.
- Ktoś dzwonił ze zgłoszeniem, że po placu pałętają się jakieś bezdomne psy i oto są. Nam takie nie uciekną! - chwalił się wąsaty mężczyzna, mocniej zaciskając pętlę.
Charcząc, ponownie krzyknąłem w stronę mojego kompana:
- Oscar! Uważaj!
Drugi człowiek niebezpiecznie pewnym krokiem zbliżał się do kundla, który odbiegł od niego na pozornie bezpieczną odległość. Miałem serce w gardle i wyrywając się rozpaczliwie, z nadzieją obserwowałem poczynania Oscara. Oby mu się udało... Chociaż mu, bo ja byłem na chwilę obecną w potrzasku...
<Oscar?>
Od Sanssouciego CD. Oscara
Nie chciałem narażać Oscara na niebezpieczeństwo i zwracać na niego uwagi napastników, więc zwinnie skręciłem w uliczkę obok, aby choć kilka psów z wrogiego gangu pobiegło za mną, zamiast skupiać się na umykającym kundelku. Nerwowo obróciłem się za siebie, aby sprawdzić ilość goniących mnie czworonogów. To był błąd. Przez skręcenie głowy zwolniłem. Zauważyłem drobniejszą ode mnie sukę, która korzystając z mojego tempa, miała szansę, żeby skoczyć mi na grzbiet, kąsając mnie w okolicach łopatki. Pisnąłem z bólu i z impetem zrzuciłem z siebie samicę. Ignorując pieczenie, rozwinąłem pełną prędkość. Uliczka najwidoczniej prowadziła prosto na teren Louvre, bo zaraz po tym ujrzałem ciemną sylwetkę mojego towarzysza. Usiadłem zmęczony, przyglądając się psu.
- Oscar, jesteś ranny - powiedziałem z troską w głosie, kiedy zobaczyłem krew sączącą się ciurkiem z jego tylnej łapy.
Najwyraźniej w ferworze walki i późniejszej ucieczki nie zwrócił uwagi na to drobne obrażenie. Rozejrzałem się dookoła. W pobliżu Luwru była fontanna. Kiwnąłem głową, zachęcając Oscara, aby poszedł za mną.
- Obmyj swoją ranę, proszę - rzekłem, sam podstawiając łopatkę pod strumień wody tryskający z fontanny. - Nie wygląda na głęboką.
Pies postąpił zgodnie z moimi wskazówkami. Było dość gorąco, więc postanowiliśmy jeszcze skąpać się w zimnej fontannie w ramach orzeźwienia. Oscar chlapnął na mnie, uśmiechając się figlarnie. Nagle odskoczył w bok i zaczął przebierać przednimi łapami w miejscu, śmiejąc się.
- To nic poważnego, wiesz? To co, wracamy na tereny Palais-Burbon po więcej przygód? - Najwyraźniej wrócił mu humor.
Jego roześmiany pysk wskazywał na to, że żartował. Zachichotałem cicho.
- Nie, dziękuję! Mam już dość przygód na dzisiaj - odparłem wesołym tonem.
Rana na łopatce nadal dawała mi się we znaki. Najwidoczniej suczka miała wystarczająco czasu, żeby na dobre zagłębić swoje kły w moim ciele. Teraz jednak nie było to istotne. Najważniejsze, że obmyłem ranę, aby nie wdało się tam zakażenie. Chociaż miałem nikłe pojęcie o medycynie, znałem takie podstawy, ponieważ kiedyś zdarzyło mi się nadepnąć na szkło w mieście. Co prawda nie miałem jak zrobić opatrunku, więc prowizoryczna dezynfekcja musiała wystarczyć.
- Na pewno już nic cię nie boli? - zapytałem. - Następnym razem powinniśmy bardziej uważać, bo walka dwóch psów przeciwko trzem to nierówna potyczka i cud, że nic poważniejszego nam się nie stało.
- Oj, tam... Psy z Louvre zawsze znajdą wyjście z sytuacji! - Uśmiechnął się.
No tak... Teraz jestem jednym z nich. Czułem, że decyzja o wstąpieniu do tego gangu była słuszna. Miałem dobre nadzieje.
- Czy powinniśmy gdzieś zameldować, co się zdarzyło? - zapytałem po chwili niepewnie.
Wydawało mi się, że skoro ktoś nas tam wysłał, to pewnie oczekuje rezultatów. Poza tym zależało mi na tym, żeby poznać panujące tu obyczaje, więc wolałem zapytać, bo kto pyta, nie błądzi.
<Oscar?>
- Oscar, jesteś ranny - powiedziałem z troską w głosie, kiedy zobaczyłem krew sączącą się ciurkiem z jego tylnej łapy.
Najwyraźniej w ferworze walki i późniejszej ucieczki nie zwrócił uwagi na to drobne obrażenie. Rozejrzałem się dookoła. W pobliżu Luwru była fontanna. Kiwnąłem głową, zachęcając Oscara, aby poszedł za mną.
- Obmyj swoją ranę, proszę - rzekłem, sam podstawiając łopatkę pod strumień wody tryskający z fontanny. - Nie wygląda na głęboką.
Pies postąpił zgodnie z moimi wskazówkami. Było dość gorąco, więc postanowiliśmy jeszcze skąpać się w zimnej fontannie w ramach orzeźwienia. Oscar chlapnął na mnie, uśmiechając się figlarnie. Nagle odskoczył w bok i zaczął przebierać przednimi łapami w miejscu, śmiejąc się.
- To nic poważnego, wiesz? To co, wracamy na tereny Palais-Burbon po więcej przygód? - Najwyraźniej wrócił mu humor.
Jego roześmiany pysk wskazywał na to, że żartował. Zachichotałem cicho.
- Nie, dziękuję! Mam już dość przygód na dzisiaj - odparłem wesołym tonem.
Rana na łopatce nadal dawała mi się we znaki. Najwidoczniej suczka miała wystarczająco czasu, żeby na dobre zagłębić swoje kły w moim ciele. Teraz jednak nie było to istotne. Najważniejsze, że obmyłem ranę, aby nie wdało się tam zakażenie. Chociaż miałem nikłe pojęcie o medycynie, znałem takie podstawy, ponieważ kiedyś zdarzyło mi się nadepnąć na szkło w mieście. Co prawda nie miałem jak zrobić opatrunku, więc prowizoryczna dezynfekcja musiała wystarczyć.
- Na pewno już nic cię nie boli? - zapytałem. - Następnym razem powinniśmy bardziej uważać, bo walka dwóch psów przeciwko trzem to nierówna potyczka i cud, że nic poważniejszego nam się nie stało.
- Oj, tam... Psy z Louvre zawsze znajdą wyjście z sytuacji! - Uśmiechnął się.
No tak... Teraz jestem jednym z nich. Czułem, że decyzja o wstąpieniu do tego gangu była słuszna. Miałem dobre nadzieje.
- Czy powinniśmy gdzieś zameldować, co się zdarzyło? - zapytałem po chwili niepewnie.
Wydawało mi się, że skoro ktoś nas tam wysłał, to pewnie oczekuje rezultatów. Poza tym zależało mi na tym, żeby poznać panujące tu obyczaje, więc wolałem zapytać, bo kto pyta, nie błądzi.
<Oscar?>
- pomoc rannemu (15 pkt)
+15 punktów doświadczenia
środa, 25 lipca 2018
Od Sanssouciego CD. Oscara
Moją historię wypadałoby zacząć od narodzin, ale w tej kwestii niewiele ciekawych faktów da się wymienić. Wystarczy wiedzieć, że nastąpiło to w hodowli chartów rosyjskich przy granicy z Niemcami, jakieś dwa lata temu. Tak, wiem, jestem młody, ale czasem doskwiera mi fakt, że lata szczenięce minęły i już nigdy nie powrócą. A tyle przeżyłem, iż czasem mam prawo poczuć się odrobinę staro... Moje życie rozkręciło się około drugiego miesiąca na tym świecie. To wtedy poznałem moich ludzi. Typowa rodzina mieszkająca w domku pod Paryżem. Pani Jeanne była moją ulubienicą - miła kobieta, która już na samym początku uraczyła mój znudzony karmą żołądek smacznym kawałkiem suszonego mięsa. Pan Francis wyglądał na surowego - nawet rzadko pieścił mnie za uchem, co miała w zwyczaju czynić jego żona. Żyłem jak w bajce! Moje dni wypełniały spacery do lasu (niestety na smyczy, ech) i na wybieg dla psów, gdzie mogłem pobiegać z czworonożnymi przyjaciółmi, posiłki składające się z dobranego specjalnie mięsa oraz wesołe pogonie za dyskiem rzuconym przez panią Jeanne. Niestety rok później coś... się zmieniło. A właściwie coś przybyło. Pan Francis nazywał to wypadkiem, za co ganiła go pani Jeanne. Pospolici bywalcy domu mówili na to Pierre, więc chyba miało imię. Było małe i wydawało niecywilizowane dźwięki. Stało się prawdopodobnie przyczyną ograniczenia moich spacerów i zabaw do płoszenia ptaków z terenu posesji połączonych z obserwacją szczęśliwych psów zza płotu. Oddanie mnie było kwestią czasu. Kochałem moją rodzinę, chociaż dusiłem się w tym domu. Nadszedł jednak dzień rozstania. Dlaczego? Nie, nie znudziłem im się! Podobno nie mieli czasu. Dobra, naprawdę nie mieli czasu i nowy dom mógłby zapewnić mi życie dostosowane do potrzeb charta, ale mogli znaleźć mi kogoś bezpośrednio,zamiast wieźć mnie do tego niegodnego miejsca. Schronisko! Czułem się przytłoczony ilością sfrustrowanych psów oraz tęsknotą za rodziną, którą traktowałem jak swoją własną. Popadłem w melancholię na kilka tygodni. Po tym czasie znalazłem siłę, żeby pozbierać się i spróbować uciec. W nocy podkopałem się pod ogrodzeniem. Zwiałem, ale trudniejsze od samej ucieczki okazało się poradzenie sobie potem. Następnego dnia wiedziony zapachem i wskazówkami sympatycznych psów udało mi się powrócić w okolice domu. Na początku obserwowałem moich ludzi z ukrycia. Odkąd zobaczyłem, że wyglądają na mniej zmęczonych i szczęśliwszych, odpuściłem sobie. Ze złamanym sercem błąkałem się po okolicy. Do większego miasta natrafiłem po niecałym tygodniu. Wiedziałem, że to Paryż - moja rodzina jeździła tam ze mną na zajęcia coursingowe, kiedy jeszcze byłem szczęśliwy. Wcześniej jednak nie znałem miasta od strony biedniejszych ulic czy zaplecz sklepowych. Musiałem nauczyć się żyć na własną łapę. Ja, pies z dobrego domu, niegdyś codziennie karmiony specjalnie dobranym jedzeniem, tym razem zostałem zmuszony do grzebania w śmietnikach i żebrania od dobrych ludzi. Widziałem w tym jednak szansę na usamodzielnienie się. Już nie byłem od nikogo zależny! Robiłem,co chcę i kiedy chcę! Ale nie oszukujmy się... Brakowało mi rodzinnego ciepła i bezpieczeństwa, które mogła zapewnić tylko wspólnota, a nie zastąpiła wolność wesołego hasania po mieście samopas, którego następstwem w moim przypadku było wychudzenie. Pewnego dnia przechadzałem się obok takiej wielkiej wieży. Konstrukcja dość brzydka jak dla mnie, ale ludzie to kochali. Robili sobie zdjęcia, a wszystkim humor dopisywał. Miło było patrzeć na tych ludzi. Przypominali mi moją rodzinę. Westchnąłem nostalgicznie, ale po chwili obserwacji musiałem ruszyć dalej motywowany burczeniem w brzuchu. W bocznej uliczce drogę zastąpił mi owczarek z naderwanym uchem. Swoją pewną siebie postawą i władczym okiem budził respekt. Cofnąłem się jeden krok.
- Dzień dobry - powitałem przybysza uprzejmie, nie zdając sobie sprawy, że to ja tu jestem przybyszem.
- Kto ty jesteś? - odburknął nieprzyjemnie.
- Mam na imię Sanssouci - odparłem. - A ty jak się nazywasz?
- Nieistotne. Jesteś z gangu? - spytał podejrzliwie.
Przechyliłem łepetynę ze zdziwienia.
- Jakiego gangu? - zapytałem niepewnie.
Owczarek warknął.
- Nie chcemy tu psów z zewnątrz - powiedział, wpatrując się we mnie przenikliwie. - Spadaj.
- Dlaczego? Co złego uczyniłem? - Zastrzygłem uchem.
- Już Cię tu nie ma! - Jego głos stał się ostrzejszy i już po chwili ruszył w moją stronę.
W moim mózgu uruchomiła się funkcja ,,Ucieczka", pędziłem przed siebie, a ciemno ubarwiony pies za mną. W pewnym momencie odpuścił albo to ja go zgubiłem... Nieważne! Ważne, że moim oczom ukazał się inny pies, bynajmniej taki, który nie szczerzy na mnie kłów. Machał przyjaźnie ogonem, więc postanowiłem pójść za ciosem i też zamachać.
- Dzień dobry! Dzień dobry! - wykrzyknąłem radośnie, z dzikiego pędu przechodząc w kłus. - Przepraszam, że będę cię straszył, towarzyszu, ale czuję wewnętrzną potrzebę ostrzeżenia cię.
Odwróciłem się, aby sprawdzić, czy owczarek na pewno przestał mnie gonić. Pies popatrzył na mnie z zainteresowaniem.
- Nic ci nie jest? - uprzejmie zapytał.
Zaprzeczyłem.
- Tylko postraszył mnie zębami i pogonił, a ja nie szukam guza - odpowiedziałem. - Mówił coś o gangach...
- O gangach? - czarny pies wyraził swoje zainteresowanie.
- Tak, o gangach. Brzmi groźnie, a jeśli to szajki takich jak tamten owczarek, to muszę się mieć na baczności i tobie też to radzę, bo sytuacja była naprawdę niemiła - podzieliłem się moimi przypuszczeniami, bo chyba nikt nie lubi, kiedy jakiś pies warczy bez powodu.
Niski kundel,zamiast zmartwić się, wyglądał na ożywionego, co doprowadziło mnie do stanu niemałego zdziwienia.
- Och, nie! Gangi to takie... stada! - zręcznie posłużył się porównaniem. - Psy z Louvre są miłe, traktują się jak w rodzinie. Zapewne trafiłeś na jakiś inny, a z nimi to różnie bywa.
Rodzina? To słowo rozbudzało we mnie ciepłe wspomnienia. Może właśnie tego było mi trzeba, żeby zapełnić pustkę. Słuchałem kundelka z uwagą.
- Z resztą mogę Ci wszystko pokazać i opowiedzieć! - zaproponował, merdając ogonem.
Uśmiechnąłem się. Czy to pierwszy tak sympatyczny pies na mojej drodze bezdomności?
- Chętnie. Dziękuję za życzliwość - odpowiedziałem radośnie, ale i z nutą niepewności w głosie.
Czy to niepozorne spotkanie mogło być początkiem ciągu wspaniałych zdarzeń? Przecież dom to nie jest zwykłe mieszkanie, a czarny wspomniał coś o rodzinie...
<Oscar?>
- Dzień dobry - powitałem przybysza uprzejmie, nie zdając sobie sprawy, że to ja tu jestem przybyszem.
- Kto ty jesteś? - odburknął nieprzyjemnie.
- Mam na imię Sanssouci - odparłem. - A ty jak się nazywasz?
- Nieistotne. Jesteś z gangu? - spytał podejrzliwie.
Przechyliłem łepetynę ze zdziwienia.
- Jakiego gangu? - zapytałem niepewnie.
Owczarek warknął.
- Nie chcemy tu psów z zewnątrz - powiedział, wpatrując się we mnie przenikliwie. - Spadaj.
- Dlaczego? Co złego uczyniłem? - Zastrzygłem uchem.
- Już Cię tu nie ma! - Jego głos stał się ostrzejszy i już po chwili ruszył w moją stronę.
W moim mózgu uruchomiła się funkcja ,,Ucieczka", pędziłem przed siebie, a ciemno ubarwiony pies za mną. W pewnym momencie odpuścił albo to ja go zgubiłem... Nieważne! Ważne, że moim oczom ukazał się inny pies, bynajmniej taki, który nie szczerzy na mnie kłów. Machał przyjaźnie ogonem, więc postanowiłem pójść za ciosem i też zamachać.
- Dzień dobry! Dzień dobry! - wykrzyknąłem radośnie, z dzikiego pędu przechodząc w kłus. - Przepraszam, że będę cię straszył, towarzyszu, ale czuję wewnętrzną potrzebę ostrzeżenia cię.
Odwróciłem się, aby sprawdzić, czy owczarek na pewno przestał mnie gonić. Pies popatrzył na mnie z zainteresowaniem.
- Nic ci nie jest? - uprzejmie zapytał.
Zaprzeczyłem.
- Tylko postraszył mnie zębami i pogonił, a ja nie szukam guza - odpowiedziałem. - Mówił coś o gangach...
- O gangach? - czarny pies wyraził swoje zainteresowanie.
- Tak, o gangach. Brzmi groźnie, a jeśli to szajki takich jak tamten owczarek, to muszę się mieć na baczności i tobie też to radzę, bo sytuacja była naprawdę niemiła - podzieliłem się moimi przypuszczeniami, bo chyba nikt nie lubi, kiedy jakiś pies warczy bez powodu.
Niski kundel,zamiast zmartwić się, wyglądał na ożywionego, co doprowadziło mnie do stanu niemałego zdziwienia.
- Och, nie! Gangi to takie... stada! - zręcznie posłużył się porównaniem. - Psy z Louvre są miłe, traktują się jak w rodzinie. Zapewne trafiłeś na jakiś inny, a z nimi to różnie bywa.
Rodzina? To słowo rozbudzało we mnie ciepłe wspomnienia. Może właśnie tego było mi trzeba, żeby zapełnić pustkę. Słuchałem kundelka z uwagą.
- Z resztą mogę Ci wszystko pokazać i opowiedzieć! - zaproponował, merdając ogonem.
Uśmiechnąłem się. Czy to pierwszy tak sympatyczny pies na mojej drodze bezdomności?
- Chętnie. Dziękuję za życzliwość - odpowiedziałem radośnie, ale i z nutą niepewności w głosie.
Czy to niepozorne spotkanie mogło być początkiem ciągu wspaniałych zdarzeń? Przecież dom to nie jest zwykłe mieszkanie, a czarny wspomniał coś o rodzinie...
<Oscar?>
Quand je seri la, je serai sans souci.
Sanssouci • 2 lata • ♂ • Louvre • Uczeń (Strateg)STATYSTYKI: 11 • 4 • 10 • 2 • 12 • 5 • 6
CHARAKTER: Sanssoucci znaczy beztroski i to właśnie widać na pierwszy rzut oka. To pies wesoły, o optymistycznym nastawieniu, na którego podłużnym pysku przez większość życia widnieje uśmiech. Zawsze służy radą i dobrym słowem. Wbrew pozorom jednak nie jest to gaduła i o ile podoba mu się przebywanie w towarzystwie, o tyle nigdy nie jest tym, który prowadzi żywą rozmowę. Faktycznie odzywa się tylko wtedy, kiedy przeanalizuje cel i treść swojej wypowiedzi. Jego specjalnością jest obserwacja połączona z zazwyczaj trafnym wyciąganiem wniosków. Szuka plusów w niekoniecznie przyjemnych sytuacjach, a wszelakie problemy stara się rozwiązywać sprawiedliwie i tak, żeby nikt nie ucierpiał. Jest zdolny do poświęceń i łatwo się przywiązuje. To pies niezwykle uczuciowy. Jeśli już się zdenerwuje, co rzadko się zdarza, potrafi utrzymać nerwy na wodzy. Natomiast często nie radzi sobie ze smutkiem czy tęsknotą, którą próbuje zagłuszyć, mówiąc wszystkim, że przecież jest w porządku i czuje się świetnie. To chyba jedyny przykład kłamstwa, który można usłyszeć od tego na ogół prawdomównego psa. Poza tym lubi czuć się potrzebny. Jeśli potrzebujesz pomocy, on Ci jej udzieli, a jeśli przedstawisz racjonalne argumenty, możesz oczekiwać jej nawet w przypadku przynależności do innego gangu, o ile przysługa ta nie zaszkodzi Louvre. Sanssouci nie walczy zbyt dobrze. Nie lubi też tego robić. Jeśli jednak nie będzie odwrotu i dojdzie do potyczki, okazuje szacunek swojemu przeciwnikowi. Mimo wszystko woli dyplomację. Jest wrażliwy na urok nie tylko natury, ale i przedstawicielek płci pięknej. Stosunkowo łatwo się zakochuje, lecz nigdy w dwóch na raz. To lojalny partner wytrwały w budowaniu zdrowej relacji. Czasem lubi sypnąć komplementami. Uważa, że jego partnerka powinna być jednocześnie przyjaciółką. Przyjaźń zajmuje ważne miejsce w życiu tego psa. Wręcz uwielbia otaczać się inteligentnymi osobnikami. Nierzadko dużo wnoszą do jego życia. Łatwo o jego przyjaźń, ale ma kłopoty z wybaczaniem krzywd, szczególnie tych dotyczących nieuczciwych zachowań w ogólnym tego słowa znaczeniu. Warto jednak zostać przyjacielem tego charta o duszy romantycznego filozofa, aby przekonać się, co to znaczy życie bez trosk. No, a przynajmniej takim Sanssouci pragnie uczynić żywot każdego z przychylnych mu psów, bo przecież dobro wraca.
APARYCJA: Jak na borzoja przystało, Sanssouci jest wysokim psem o smukłej budowie i falowanej, średniej długości sierści. Jego czaszka ma charakterystyczny dla rasy kształt. Pies sprawia wrażenie lekkiego oraz dostojnego. Jego sierść jest w większości biała, ale wyraźnie odznaczają się brązowe łaty na głowie i grzbiecie.
UMIEJĘTNOŚCI: Jest chartem, więc to logiczne, że nie tylko umie, ale też lubi szybkie, lecz krótkie biegi, najczęściej w formie pogoni. Potrafi również pływać, nie darzy jednak tej czynności sympatią.
HISTORIA: Tu będzie link.
INNE:
APARYCJA: Jak na borzoja przystało, Sanssouci jest wysokim psem o smukłej budowie i falowanej, średniej długości sierści. Jego czaszka ma charakterystyczny dla rasy kształt. Pies sprawia wrażenie lekkiego oraz dostojnego. Jego sierść jest w większości biała, ale wyraźnie odznaczają się brązowe łaty na głowie i grzbiecie.
UMIEJĘTNOŚCI: Jest chartem, więc to logiczne, że nie tylko umie, ale też lubi szybkie, lecz krótkie biegi, najczęściej w formie pogoni. Potrafi również pływać, nie darzy jednak tej czynności sympatią.
HISTORIA: Tu będzie link.
INNE:
- Jego największym marzeniem jest posiadanie potomstwa.
- Cierpi na bezsenność.
Subskrybuj:
Posty (Atom)