środa, 25 lipca 2018

Od Sanssouciego CD. Oscara

Moją historię wypadałoby zacząć od narodzin, ale w tej kwestii niewiele ciekawych faktów da się wymienić. Wystarczy wiedzieć, że nastąpiło to w hodowli chartów rosyjskich przy granicy z Niemcami, jakieś dwa lata temu. Tak, wiem, jestem młody, ale czasem doskwiera mi fakt, że lata szczenięce minęły i już nigdy nie powrócą. A tyle przeżyłem, iż czasem mam prawo poczuć się odrobinę staro... Moje życie rozkręciło się około drugiego miesiąca na tym świecie. To wtedy poznałem moich ludzi. Typowa rodzina mieszkająca w domku pod Paryżem. Pani Jeanne była moją ulubienicą - miła kobieta, która już na samym początku uraczyła mój znudzony karmą żołądek smacznym kawałkiem suszonego mięsa. Pan Francis wyglądał na surowego - nawet rzadko pieścił mnie za uchem, co miała w zwyczaju czynić jego żona. Żyłem jak w bajce! Moje dni wypełniały spacery do lasu (niestety na smyczy, ech) i na wybieg dla psów, gdzie mogłem pobiegać z czworonożnymi przyjaciółmi, posiłki składające się z dobranego specjalnie mięsa oraz wesołe pogonie za dyskiem rzuconym przez panią Jeanne. Niestety rok później coś... się zmieniło. A właściwie coś przybyło. Pan Francis nazywał to wypadkiem, za co ganiła go pani Jeanne. Pospolici bywalcy domu mówili na to Pierre, więc chyba miało imię. Było małe i wydawało niecywilizowane dźwięki. Stało się prawdopodobnie przyczyną ograniczenia moich spacerów i zabaw do płoszenia ptaków z terenu posesji połączonych z obserwacją szczęśliwych psów zza płotu. Oddanie mnie było kwestią czasu. Kochałem moją rodzinę, chociaż dusiłem się w tym domu. Nadszedł jednak dzień rozstania. Dlaczego? Nie, nie znudziłem im się! Podobno nie mieli czasu. Dobra, naprawdę nie mieli czasu i nowy dom mógłby zapewnić mi życie dostosowane do potrzeb charta, ale mogli znaleźć mi kogoś bezpośrednio,zamiast wieźć mnie do tego niegodnego miejsca. Schronisko! Czułem się przytłoczony ilością sfrustrowanych psów oraz tęsknotą za rodziną, którą traktowałem jak swoją własną. Popadłem w melancholię na kilka tygodni. Po tym czasie znalazłem siłę, żeby pozbierać się i spróbować uciec. W nocy podkopałem się pod ogrodzeniem. Zwiałem, ale trudniejsze od samej ucieczki okazało się poradzenie sobie potem. Następnego dnia wiedziony zapachem i wskazówkami sympatycznych psów udało mi się powrócić w okolice domu. Na początku obserwowałem moich ludzi z ukrycia. Odkąd zobaczyłem, że wyglądają na mniej zmęczonych i szczęśliwszych, odpuściłem sobie. Ze złamanym sercem błąkałem się po okolicy. Do większego miasta natrafiłem po niecałym tygodniu. Wiedziałem, że to Paryż - moja rodzina jeździła tam ze mną na zajęcia coursingowe, kiedy jeszcze byłem szczęśliwy. Wcześniej jednak nie znałem miasta od strony biedniejszych ulic czy zaplecz sklepowych. Musiałem nauczyć się żyć na własną łapę. Ja, pies z dobrego domu, niegdyś codziennie karmiony specjalnie dobranym jedzeniem, tym razem zostałem zmuszony do grzebania w śmietnikach i żebrania od dobrych ludzi. Widziałem w tym jednak szansę na usamodzielnienie się. Już nie byłem od nikogo zależny! Robiłem,co chcę i kiedy chcę! Ale nie oszukujmy się... Brakowało mi rodzinnego ciepła i bezpieczeństwa, które mogła zapewnić tylko wspólnota, a nie zastąpiła wolność wesołego hasania po mieście samopas, którego następstwem w moim przypadku było wychudzenie. Pewnego dnia przechadzałem się obok takiej wielkiej wieży. Konstrukcja dość brzydka jak dla mnie, ale ludzie to kochali. Robili sobie zdjęcia, a wszystkim humor dopisywał. Miło było patrzeć na tych ludzi. Przypominali mi moją rodzinę. Westchnąłem nostalgicznie, ale po chwili obserwacji musiałem ruszyć dalej motywowany burczeniem w brzuchu. W bocznej uliczce drogę zastąpił mi owczarek z naderwanym uchem. Swoją pewną siebie postawą i władczym okiem budził respekt. Cofnąłem się jeden krok.
- Dzień dobry - powitałem przybysza uprzejmie, nie zdając sobie sprawy, że to ja tu jestem przybyszem.
- Kto ty jesteś? - odburknął nieprzyjemnie.
- Mam na imię Sanssouci - odparłem. - A ty jak się nazywasz?
- Nieistotne. Jesteś z gangu? - spytał podejrzliwie.
Przechyliłem łepetynę ze zdziwienia.
- Jakiego gangu? - zapytałem niepewnie.
Owczarek warknął.
- Nie chcemy tu psów z zewnątrz - powiedział, wpatrując się we mnie przenikliwie. - Spadaj.
- Dlaczego? Co złego uczyniłem? - Zastrzygłem uchem.
- Już Cię tu nie ma! - Jego głos stał się ostrzejszy i już po chwili ruszył w moją stronę.
W moim mózgu uruchomiła się funkcja ,,Ucieczka", pędziłem przed siebie, a ciemno ubarwiony pies za mną. W pewnym momencie odpuścił albo to ja go zgubiłem... Nieważne! Ważne, że moim oczom ukazał się inny pies, bynajmniej taki, który nie szczerzy na mnie kłów. Machał przyjaźnie ogonem, więc postanowiłem pójść za ciosem i też zamachać.
- Dzień dobry! Dzień dobry! - wykrzyknąłem radośnie, z dzikiego pędu przechodząc w kłus. - Przepraszam, że będę cię straszył, towarzyszu, ale czuję wewnętrzną potrzebę ostrzeżenia cię.
Odwróciłem się, aby sprawdzić, czy owczarek na pewno przestał mnie gonić. Pies popatrzył na mnie z zainteresowaniem.
- Nic ci nie jest? - uprzejmie zapytał.
Zaprzeczyłem.
- Tylko postraszył mnie zębami i pogonił, a ja nie szukam guza - odpowiedziałem. - Mówił coś o gangach...
- O gangach? - czarny pies wyraził swoje zainteresowanie.
- Tak, o gangach. Brzmi groźnie, a jeśli to szajki takich jak tamten owczarek, to muszę się mieć na baczności i tobie też to radzę, bo sytuacja była naprawdę niemiła - podzieliłem się moimi przypuszczeniami, bo chyba nikt nie lubi, kiedy jakiś pies warczy bez powodu.
Niski kundel,zamiast zmartwić się, wyglądał na ożywionego, co doprowadziło mnie do stanu niemałego zdziwienia.
- Och, nie! Gangi to takie... stada! - zręcznie posłużył się porównaniem. - Psy z Louvre są miłe, traktują się jak w rodzinie. Zapewne trafiłeś na jakiś inny, a z nimi to różnie bywa.
Rodzina? To słowo rozbudzało we mnie ciepłe wspomnienia. Może właśnie tego było mi trzeba, żeby zapełnić pustkę. Słuchałem kundelka z uwagą.
- Z resztą mogę Ci wszystko pokazać i opowiedzieć! - zaproponował, merdając ogonem.
Uśmiechnąłem się. Czy to pierwszy tak sympatyczny pies na mojej drodze bezdomności?
- Chętnie. Dziękuję za życzliwość - odpowiedziałem radośnie, ale i z nutą niepewności w głosie.
Czy to niepozorne spotkanie mogło być początkiem ciągu wspaniałych zdarzeń? Przecież dom to nie jest zwykłe mieszkanie, a czarny wspomniał coś o rodzinie...

<Oscar?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz