niedziela, 5 sierpnia 2018

Od Sveta - Quest #2

Tak jak się spodziewałem - ów rozwiązanie ucieszyło Samanthę. Dostęp do wody pitnej nie był co prawda łatwy, ale możliwy. Zakradanie się świtem do fontanny stało się rutyną, zostały wręcz wyznaczone zmiany. Często koordynowałem te prace, nigdy jednak nie brałem w nich bezpośredniego udziału. Tak odpowiedzialne zadanie nieco wywindowało mnie w hierarchii. Teoretycznie nadal piastowałem niezbyt zaszczytne stanowisko Ucznia, acz w oczach psów byłem kimś więcej. Większość członków patrzyła na mnie z podziwem lub wdzięcznością. Zazwyczaj odwracałem wzrok, udając, że nie widzę ich spojrzeń. Pozornie ignorując te niewymówione pochwały, aż pękałem z dumy. Z trudem tłumiłem triumfalny uśmiech. Nie pałałem sympatią do Palais-Bourbon, w zasadzie dołączyłem tu przypadkiem, ale niewyobrażalnie cieszył mnie taki stan rzeczy. Z łatwością zyskałem powszechny szacunek. Od czasu rozwiązania tego problemu nawet Samatha traktowała mnie z większym zrozumieniem i uznaniem. Czas jednak odstawić na bok te autouwielbienie. Nic co dobre nie trwa wiecznie. Mój plan nie był doskonały. Panowały upały, a to nie sprzyjało wodzie trzymanej przez nas w balii. Od tego gorąca ciecz niemalże gotowała się. Raptem po kilku dniach zaczęła przypominać bardziej zupę, niż wodę. Pływały w niej niewiadomego pochodzenia rzeczy, a niejednokrotnie również jakieś owady. Psy bardzo często zanieczyszczały ów źródło, maczając w nich utytłane ziemią bądź innym świństwem pyski. Myślałem, że zemdleję, gdy pewnego dnia dostrzegłem jakąś samicę wracającą z polowania. Cała jej kufa ociekała krwią i błotem. Do fafli suki były poprzylepiane kępki brązowej sierści, zapewne pochodzącej z ciała jej ofiar. Oparła łapy o brzeg wanny, z upodobaniem zanurzając w niej pysk. Podniosłem brwi, zszokowany. Skoro tak do nich podchodzono, nie dziwiłem się, że właśnie w ten sposób wyglądały nasze zasoby. Przez ten czas w wodzie rozpleniły się jakieś cholerstwa, mimo tego nie mogliśmy tak po prostu z niej rezygnować. Wszyscy dalej piliśmy z balii, radośnie gasząc palące pragnienie. Dla wielu z nas okazało się to jednak zgubne - bez żadnych objawów uchowały się tylko najsilniejsze osobniki, między innymi ja. Reszta była nawiedzana przez bóle brzucha i nudności. Świetnie, kolejny niecierpiący zwłoki problem! Nawet nie zdziwiłem się, gdy stanęła przede mną przywódczyni. Popatrzyła na mnie wymownie, zaciskając wargi w roztargnieniu. Najwyraźniej uważała, że nie miała czasu zająć się tą kwestią, za to ja byłem do tego idealny... Zwiesiłem łeb, zawiedziony, jednocześnie wzdychając ciężko. Tutaj sprawy miały się nieco inaczej - rozwiązanie nie przyszło mi do głowy tak intuicyjnie. Potrzebna nam była jakaś odtrutka... Musicie jednak wiedzieć, że nie zbyt znam się na medycynie. Kształciłem się na szpiega i właśnie to było moją specjalnością. Ciche przekradanie się, podsłuchiwanie i dyskretne zdobywanie informacji? Jasne, bez większego problemu. Natomiast szukanie leku... Z tym mogłoby być gorzej, lecz na szczęście nie byłem w tych poszukiwaniach samotny. Okazało się, że przynajmniej kilka psów podzielało moje starania. To dodawało mi nieco otuchy. Pilnie rozmyślałem nad tą kwestią przez kilka dni, aż poczułem coś, co całkiem mnie rozkojarzyło. Od rana byłem jakiś osłabiony, rzekłbym, że nawet wyczerpany. Mimo normalnej długości snu byłem nadzwyczaj zmęczony. Snułem się po obozie bez celu. I mnie dopadła choroba... Myślałem że to niemożliwie, ale jak widać myliłem się. Nawet najsilniejszy organizm czasem nie podoła... Wiedziałem jednak, że nie zwalnia mnie to z obowiązków. Dalej musiałem wykonywać wszelkie przydzielone mi zadania. Z zażenowaniem obserwowałem żałosne próby innych. Co rusz przynosili oni jakieś wątpliwej jakości, rzekomo 'cudowne' specyfiki. Musieliśmy posługiwać się metodą prób i błędów, jednak na razie spotykały nas tylko te drugie... Siedziałem na swoim ulubionym miejscu, rozmyślając. Na pewno jest coś, co natychmiastowo mogłoby wybawić nas z opresji. Mimo mojej nikłej wiedzy przeczuwałem, cóż to mogło być. Z całą pewnością obstawiałem jakąś roślinę. Nie wiedziałem co prawda, czy będzie to sok z ogromnego drzewa, czy raczej płatki jakiegoś niepozornego, małego kwiatka, ale z pewnością było związane z florą. Pytanie tylko - jak odkryć dokładny gatunek? Możliwości było mnóstwo, a ja nie mogłem marnować czasu na niepotrzebne próby. Na razie choroba nie wydawała się groźna, ot irytujące uprzykrzenie życia, ale kto wie, co będzie później, gdy objawi się zaostrzą? Ze skupieniem rozważałem wszelkie opcje. Jak ja, zwykły uczeń, mógłbym dostać się do wiedzy zielarskiej? W głowie świtał mi jeden pomysł... Spytać się innego psa. Nie, w zasadzie nie mogłem tego zrobić. W Palais-Bourbon nie było medyka, a przecież nie pójdę na tereny innego gangu i nie zapytam się o to ich uzdrowiciela! Wiedziałem jednak, że nadzieja tkwi w ów wykształconym psie. Trzeba tylko to przemyśleć... Plan pojawił się w moich myślach dosyć niespodziewanie - nagle zmaterializował się, wywołując moje wielkie zdziwienie. Zapytanie się może nie wchodziło w grę, ale może... mały podstęp? Aż uśmiechnąłem się na tę myśl. Tak, to zwiastowało dobrą zabawę... Uwielbiałem niewielkie, nieszkodliwe intrygi. Tylko one urozmaicały moje w gruncie rzeczy nudne i przewidywalne życie. Pomyślałem chwilę. Medycy zazwyczaj cechują się nieumiejętnością odmowy pomocy. A kto jeszcze bardziej rozczuli ich serce? Szczeniak, oczywiście? Z błyskiem w oku popatrzyłem się na Hiacynta. Aktualnie bawił się na skraju placu, całkiem sam... Nikt nawet nie zwracał na niego uwagi. Och, czy ktokolwiek zakonotowałby jego nagłe zniknięcie? Nie sądzę. Wstałem, stukając jasnymi pazurami o bruk. Z podstępnym uśmieszkiem ruszyłem przed siebie. Biało-szary szczeniak wykonywał serię nieskoordynowanych ruchów, uganiając się za przelatującą nieopodal muchą. Przewróciłem oczami. Tego typu zachowania naprawdę mnie irytowały.
- Cześć! Może chciałbyś... pójść gdzieś, tak tylko z wujkiem Svetem? - zdobyłem się na możliwie najbardziej przyjazny ton, jaki udało mi się uzyskać.
Samczyk przekrzywił łeb, patrząc się na mnie pytająco. Chwilę mierzył mnie wzrokiem. Traciłem już nadzieję, gdy na jego pysku rozkwitł naiwny uśmiech. Piesek zamerdał radośnie ogonkiem. Super. Łatwo poszło. Ruszyłem przed siebie, zadowolony ze swoich poczynań. Hiacynt cały czas coś gadał. "Tak, taak" co jakiś czas raczyłem go tymi słowami, zazwyczaj po prostu ignorując jego starania. W reszcie doszliśmy na brzeg Sekwany. Zbiegłem szybko po schodkach, prowadząc za sobą szczeniaka.
- Wskakuj - rozkazałem, czyniąc zapraszający gest w stronę wody.
Zawahał się. Stał tam, z niewyraźną miną, rzucając mi nieco wystraszone spojrzenie. Wzruszyłem ramionami. Trudno, sam tego chciał. Jednym ruchem wepchnąłem go do wody. Nim zagłębił się w toń, zdążył tylko lekko unieść łepek. Bez wielkiego przejęcia siedziałem na brzegu. Jak się okazało Hiacynt nie był najlepszym pływakiem. W każdym razie przynajmniej poradził sobie ze zmyciem zapachu. Niechętnie nachyliłem się nad kanałem, chwytając młodziaka za kark. Z łatwością wyciągnąłem ociekające wodą, małe ciałko, po czym ruszyłem w górę. Chwilę później stałem przed granicą z Louvre. Sam tam nie wejdę - przylegał wszak do mnie zapach Palais-Bourbon, a nie miałem dziś ochoty na kąpiel. Ponownie wzruszyłem ramionami. Cóż, najwyraźniej Hiacynt będzie miał dziś po prostu gorszy dzień. Zamachnąłem się, używając swoich potężnych mięśni. Sekundę później rozluźniłem chwyt i z niemal groteskowym rozbawieniem obserwowałem lot szczeniaka. Gdy upadł na wrogich terenach, wydał z siebie przeraźliwy pisk. Odruchowo wstał i zaczął uciekać, jeszcze bardziej oddalając się od granicy. Sam skierowałem się nieco w prawo, aby obejść go szeroką pętlą. Ze względu na zapach nie mógłbym po prostu go tam wnieść, ale wiedziałem, że musiałem dostać się na teren Louvre. Szybkim truchtem przebiegłem przez otwartą przestrzeń, ostatecznie chowając się za jakimś budynkiem. Ów miejsce było dobrym punktem obserwacyjnym - miałem stąd na oku za równo Hiacynta jak i jego najbliższe otoczenie. Na reakcje członków nieprzyjacielskiego gangu nie musiałem czekać długo. Już wkrótce w okolicy szczeniaka pojawiły się dwie suki. Jedna czarna, podpalana, z krótką sierścią, natomiast druga wyglądała zupełnie jak jej przeciwieństwo - miała białe, pofalowane futro, była też sporo niższa, również w hierarchii gangu. Większa suka na sztywnych łapach podeszła do młodego. Wychyliła łeb, wciągając w nozdrza powietrze. Tak jak myślałem, nie wyczuła nic, co wzbudziłoby jej podejrzenia. Zakonotowała jedynie smród choroby. Popatrzyła się na niego ze współczuciem, szepcąc coś czule. Uniosłem brew w geście zdziwienia. Naiwna. Przysłuchiwałem się im jeszcze chwilę, aż wreszcie do moich uszu dobiegły upragnione słowa.
- Przynieś mi trochę nasion kminku. Biedne maleństwo... - na dźwięk tych słów od razu się rozpromieniłem.
Dodatkowo ucieszył mnie fakt, że zdobyć ten lek miała niższa, zapewne znacznie słabsza fizycznie suka. Sprężystym krokiem ruszyłem za nią. Kierowała się do jakiegoś niewielkiego budynku. Niechybnie nie był to ich obóz, lecz raczej coś w rodzaju... składziku? Poczekałem na nią na zewnątrz. Po chwili wyłoniła się niosąc całkiem spory, lniany woreczek w pysku. Uśmiechnąłem się odruchowo - teraz zacznie się zabawa. Raptownie skoczyłem naprzód, bez trudu obalając ją. Wyrwałem jej cenną zdobycz, po czym czmychnąłem w bok, nim jeszcze zdążyła zrozumieć, co się stało. Pędem wróciłem na moje wcześniejsze miejsce. Poczekałem tam jeszcze minutę, może dwie.
- Cassandra, chodź! - usłyszałem rozpaczliwy głos mojej ofiary.
Dobermanka zapomniała o szczeniaku, pędząc w kierunku swojej towarzyszki. Ruszyłem przed siebie, gdy tylko zniknęły za rogiem.
- Wracamy do domu, mały - powiedziałem beznamiętnie, rzucając mu kilka ziaren i na powrót podnosząc go za kark.

Quest zaakceptowany!
+10 pkt do siły
+30 pkt doświadczenia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz