poniedziałek, 30 lipca 2018

Od Dihona CD. Rivaille'a

Byłem zdezorientowany. Siedziałem w schowku, nie wiedząc co robić. Jeszcze przed chwilą byliśmy tak blisko wygranej, upragnionej ucieczki, mieliśmy tylko poczekać, aż rottweiler odejdzie. Jednak nagle usłyszałem dziwny dźwięk, jakby szczęk porozrzucanych garnków, a potem krzyk mojego przyjaciela. Moje przerażenie podsycił jeszcze szyderczy śmiech naszego wroga. Co się stało? Został poważnie zraniony? A może nieprzyjaciel postawił na silniejsze środki i po prostu go zabił? Zdawałem sobie sprawę z tego, że mogła to być zasadzka na mnie, ale nie mogłem tak bezczynnie tu czekać. Ostrożnie opuściłem kryjówkę, rozglądając się bacznie. Wciągnąłem w nozdrza powietrze. Ów rottweiler faktycznie porwał mego towarzysza, czułem bowiem wyraźny zapach Levi'a. Był nieprzytomny, ale nie martwy. Wrogi samiec nawet nie próbował zacierać swoich śladów, więc mogłem podążać za nim. Jego zachowanie mogło wynikać z dwóch rzeczy - zrobił to specjalnie, abym go śledził, lub... nie wiedział o mojej obecności. Całym sercem byłem za tą drugą opcją. Nerwowo przedzierałem się przez ciemne korytarze, gorączkowo starając się nie popełnić błędu. Bałem się, że już za chwilę, zza rogu wyskoczy na mnie jakiś pies. W dodatku woń wrogów coraz bardziej nasilała się. Z przerażeniem odkryłem, że szedłem odwiedzonym już przez nas korytarzem. Pod schodami leżała brutalnie zamordowana suka. Niemal przymykałem oczy, nie mogąc patrzeć na tę makabryczną scenę. Czułem wstręt do samego siebie, gdy zmuszony koniecznością zszedłem tam i wytarzałem się w jej krwi, aby zakryć własny zapach. Po tej uwłaczającej czynności ruszyłem w dalszą drogę. Ostrożnie podążałem za tropem, który wiódł mnie aż na drugą stronę hotelu. Stałem w holu, gdy usłyszałem ich głosy.
- Teraz już nie jesteś taki cwany i śmieszny, co? - usłyszałem znajomy głos, z pewnością należący do przywódczyni Louvre. - Możemy się pobawić, ale nie w chowanego. Tym razem ja ustalam zasady gry. Ja pytam, ty odpowiadasz. Inaczej stracisz drugie ucho, a tego chyba byś nie chciał prawda kochaniutki? - jej słowa zmroziły mi krew w żyłach.
Owemu zdaniu odpowiedział gromki, szyderczy śmiech jej sprzymierzeńców. Próbowałem przeanalizować te dźwięki, chcąc się dowiedzieć, ile wrogów znajduje się w pomieszczeniu. Raz - władcza borderka, dwa - rottweiler, którego już spotkałem. Słyszałem jeszcze przynajmniej dwa głosy, nie mogłem ich jednak rozpoznać. Czterech na jednego? Nie miałem szans, w każdym razie na pewno nie w bezpośredniej walce. Musiałem coś wymyślić. Nagle, jakiś niewielki kamyk spadł mi na łeb. Uniosłem głowę do góry, lustrując wzrokiem sufit, a właściwie sporą dziurę ziejącą tam, gdzie sklepienie powinno się znajdować. Hotel był stary, a więc powoli zaczynał się walić. I to podsunęło mi pewien pomysł. Wyrwa znajdowała się niemal idealnie nad pokojem, w którym znajdował się Levi. Dostanie się tam dało by mi nie tylko dobry punkt obserwacyjny, ale może również jakiś plan. Cicho wycofałem się, szukając najbliższych schodów. Były blisko, całkiem ładnie zachowanie (przynajmniej w porównaniu do reszty budynku). Ostrożnie wchodziłem stopień po stopniu, ale jak zwykle coś musiało pójść nie tak. Z jakichś niewyjaśnionych powodów na jednym ze stopni leżał kubek. Był czarny, toteż skutecznie ukrywał się w mroku. Nie zauważając przedmiotu, niechcący pchnąłem go łapą. Moje serce zatrzymało się, gdy widziałem, jak delikatna porcelana spada. O dziwo musiałem uderzyć ją dość mocno, bowiem z głośnym trzaskiem wylądowała kilka metrów dalej. Rozglądałem się gorączkowo, w poszukiwaniu jakiejś drogi ucieczki. W niedużej odległości ode mnie znajdowała się dziura w ścianie. Nie była zbyt duża, ani głęboka, ale może by wystarczyła... Co prawda gdyby jakiś pies postanowił koło niej przejść, na niewiele by się zdała, ale gdyby poszedł w drugą stronę? Pośpieszany przez głuchy odgłos kroków, wsunąłem się w prowizoryczną kryjówkę. Z pokoju wyszedł znany mi już rottweiler. Nie wyglądał na szczególnie bystrego, bardziej przypominał osobnika polegającego na swej sile fizycznej. Siedziałem więc cicho. Skoro już raz nie zauważył mojej obecności, może popełni ten błąd ponownie? Kręcił się chwilę po piętrze, idealnie w moim polu widzenia. Uspokoiwszy się, już chciał wracać, gdy przerwał mu głos innego psa:
- Idź się rozejrzeć. Widocznie jego przyjaciel jednak go nie opuścił - prychnął jakiś nieznany mi członek Louvre, kpiąc sobie zarówno ze mnie, jak i z Levi'a.
Najchętniej w szale wyskoczyłbym stamtąd i rzucił mu się do gardła, jednak wiedziałem, że to bezcelowe. Na zemstę jeszcze przyjdzie czas. Zostały jeszcze trzy psy - wysłany na patrol osiłek nie mógł mi już przeszkodzić. Ostrożnie wysunąłem się z mej kryjówki i ruszyłem w górę. Piąłem się po schodach, co rusz sprawdzając teren. Czysto. W kilka minut znalazłem się na wyższym piętrze. Tutaj nawet ich nie było. Przypuszczałem, że w latach swej świetności ten zbiór pomieszczeń służył jako strych. Nie było tu zbyt wiele rzeczy, tylko kilka starych rupieci. Przemknąłem przez otwartą przestrzeń, zatrzymując się przy interesującej mnie wyrwie w podłodze. Ze zgrozą spojrzałem w dół, bojąc się, co mogę tam zastać. Levi leżał związany na podłodze. Był trochę poobijany, a jego skręcona łapa niebezpiecznie napuchła. Nad nim stała Python - biało-czarna suka, w wyraźnie triumfalnej pozycji. Nie widziałem jej pyska, jednak byłem pewien, że widniał na nim kpiący uśmiech. Obok, niczym kamienne posągi stały dwa psy. Jeden był cały biały, drugi nosił na sobie wszystkie możliwe kolory. Przypatrywały się zaistniałej sytuacji beznamiętnie, jakby tak wyglądała ich codzienność. Warknąłem bezgłośnie. Jak,  j a k  mogli go tak potraktować!? To chore! Zacząłem rozglądać się dookoła w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mi pomóc. Może by tak zrzucić na nich jakiś przedmiot? Nie, była za duża szansa, że trafię w Levi'a. A może nie rezygnować całkiem z tego pomysłu, lecz wycelować poza pokój? Wtedy psy mogłyby pomyśleć, że znajduje się na korytarzu i wybiec z pomieszczenia z żądzą mordu w oczach. Nie, to też nie. Pomogłoby na chwilę rozproszyć ich uwagę, ale co dalej? Nerwowo przeskakiwałem z łapy na łapę, odsłaniając kły w zniecierpliwionym wyrazie pyska. Jeszcze raz przeczesałem wzrokiem strych. Zamarłem, gdy spojrzałem w zakamarek znajdujący się raptem kilka metrów ode mnie. W najciemniejszym miejscu, ledwo widoczna, jawiła się sylwetka. Bursztynowe oczy błyszczały w nikłym świetle. Wkrótce ujrzałem również biel szyderczego uśmiechu.
- Witaj - odparł pies, dosyć niskim i chrapliwym głosem.
Od tego słowa zjeżyła mi się sierść na karku. To z pewnością nie był rottweiler z Louvre. Cofnąłem się kilka kroków, niemalże wpadając do dziury.
- Kim jesteś? - zapytałem, a odwaga całkiem mnie opuściła.
Samiec zaśmiał się jeszcze raz, po czym wstał i wyszedł z cienia. Struchlały obserwowałem, jak jego sylwetka w całości mi się ukazuje. Pod jego cienką skórą wibrowały potężne mięśnie, zdolne do ataku w każdej chwili.
- Jestem Svet - rzucił krótko, natarczywie patrząc mi w oczy. - Mogę ci pomóc - zaproponował po chwili, aczkolwiek nie brzmiało to szczerze.
Rozważałem wszystkie opcje. Uwierzenie mu jest głupim pomysłem, ale czy miałem inne wyjście?
- Do którego z gangów należysz? - spytałem rzeczowo, wypinając pierś, w fałszywym geście pewności siebie.
Znowu obdarzył mnie jednym ze swoich przerażających, a jednocześnie hipnotyzując uśmiechów.
- Żadnego - odparł krótko, po czym wyminął mnie, spoglądając w dół, na pokój.
Levi w dalszym ciągu siedział tam, ciężko oddychając. Lecz jego oprawców nie było. Popatrzyłem ze zgrozą na mego nowo poznanego towarzysza. Wydawał się całkiem nieporuszony. Bez słowa skierował się ku wyjściu, zbiegając cicho po schodach. Podążyłem za nim nieufnie. Nie wiedziałem, jaki ma plan (czy w ogóle jakiś miał?). Samiec pewnie poruszał się korytarzami, jakby całkowicie ignorował niebezpieczeństwo. Zdawał się znać wszelkie tutejsze zakamarki, każdą, nawet najmniejszą dziurę w ścianie. W pewnym momencie zjeżył się raptownie, odsłaniając pożółkłe kły z głuchym warknięciem. Na korytarzu zaraz za rogiem stał wrogi pies. Widziałem go już - to on wysłał rottweilera na patrol.
- Nie czaj się już! Lepiej wracaj, Python nie będzie zadowolona... - powiedział ze stłumionym śmiechem, pewny, że mówi do swojego przyjaciela. - Oh, przecież wiem, że to ty! - podszedł bliżej.
Samiec przewrócił oczami. "Nie zgrywaj się!" usłyszałem tylko, gdy pies postąpił jeszcze kilka kroków w naszym kierunku. Svet skoczył na niego, nie wydając najmniejszego dźwięku. Mocno chwycił za gardło nieszczęśnika, stopniowo go dusząc. Temu brutalnemu zjawisku towarzyszyły rozpaczliwie próby złapania oddechu przez jego ofiarę. Po kilku minutach rzucił bezwładne ciało na podłogę i odwrócił łeb w moim kierunku. Cofnąłem się instynktownie.
- Idziemy - polecił szorstko, beznamiętnie, jakby nie przejmował się, że właśnie kogoś zabił.
Czułem się źle ze wszystkim, co dziś się stało. Wiedziałem jednak, że już nie mogłem się wycofać.  Rottweiler w dalszym ciągu nie stanowił zagrożenia. Całkiem możliwe, że opuścił już budynek. Został jeden pies - P y t h o n. Pragnąłem wbiec do pokoju i uratować Levi'a, ale było to niemożliwie. Gdzie ukrywała się owa suka? Nigdzie nie wyczuwałem jej zapachu. Postąpiłem kilka kroków w przód, wychodząc na prowadzenie. O dziwo pitbull nie oponował, toteż chwilę później znalazłem się w holu. Patrzyłem się we wszystkie strony. Musiała gdzieś tu być. Na pewno kryła się nieopodal, czekając na właściwy moment. Szedłem po korytarzu, coraz bardziej zbliżając się do nieszczęsnego pokoju. Wokół było pusto. \
- A masz! - do mojej głowy wdarł się przeraźliwie głośny krzyk.
Gwałtownie podniosłem wzrok. W stronę mojego łba leciał jakiś ciężki przedmiot. Patrzyłem się na niego bezradnie, niezdolny do wykonania ruchu. Wtem poczułem mocne uderzenie. Svet odrzucił mnie w bok, jednocześnie wybijając się do góry. Szybko dotarł na szafkę, chwytając Python za sierść. Szamotali się wściekle. Wkrótce oboje spadli na ziemię z łoskotem. Byłem jak sparaliżowany - nawet nie próbowałem pomóc. Pies złapał ją za szyję, próbując wykorzystać swoją siłę. Samica była jednak zwinniejsza - zrobiła szybki unik, po czym rzuciła się na niego. W ferworze walki żadne z nich nie odczuwało odniesionych ran. Gdy już, już myślałem, że Svet zada ostateczny cios, suka uderzyła go w podbrzusze. Podcięła mu łapy, a sama rzuciła się do ucieczki. Nim pitbull zdążył się podnieść, zniknęła za rogiem. Skoczył na równe nogi, warcząc przeciągle. Czuł żądzę mordu, to było pewne, ale nie zdecydował się na pościg. Stał tam, dysząc ciężko. Cały czas byłem w szoku, lecz pomimo tego pobiegłem do pokoju. Levi był nieprzytomny. Szybko przegryzłem krępujące go więzły, po czym zarzuciłem go na plecy. Wyniosłem przyjaciela na korytarz, kładąc go ostrożnie na wykładzinie.
- Pomóż mi! - krzyknąłem rozpaczliwie do Sveta, nie mogąc logicznie myśleć.
Gdy ponownie ujrzałem samca, trzymał w pysku butelkę wody. Nie miałem pojęcia jak ją zdobył, lecz w tamtym momencie nie było to ważne. Niezwłocznie rozgryzłem korek, polewając zimną cieczą rany mojego towarzysza. Gdy wszystkie były już pobieżnie oczyszczone, wylałem resztkę wody na jego pysk. Z trudem otworzył oczy, kaszląc ciężko.

<Rivaille?>
-wpadnięcie w pułapkę (10 pkt)
-pomoc rannemu (15 pkt)
+ 25 pkt

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz