piątek, 27 lipca 2018

Od Dihona - Quest #2

Zapowiadały się ciężkie czasy. Dopiero co uporaliśmy się z brakiem wody, a już nadszedł następny kryzys. Z jakichś dziwnych powodów wszyscy ostatnio chorowali. Czy to możliwe, aby ktoś zatruł fontannę? Właście po napiciu się z niej pogarszało się samopoczucie. Choć dzielnie trzymałem się przez długi czas, wreszcie i mnie dopadły objawy. Zmęczenie, nudności i brak apetytu... Cały gang pokładał się w okolicach obozu, jęcząc cicho. Ja niestety nie mogłem odpocząć. Byłem jednym z tych, których choroba nie męczyła tak bardzo. Nie ostało się nas wielu. Raptem kilka wyjątkowo odpornych psów. Musieliśmy przejąć obowiązki reszty, co zwiastowało niesamowicie pracowite dni. Miałem robić za najzwyklejszego członka, tymczasem teraz byłem strażnikiem, strategiem i posłańcem na raz. W dodatku Samantha poleciła mi znaleźć odtrutkę. Zapewne dalej była pod wrażeniem mojego poprzedniego wyczynu, toteż pokładała we mnie spore nadzieje. Jednak tym razem bezradnie rozkładałem ręce. Co niby miałbym zrobić? Nie jestem medykiem, w dodatku ledwo dbam o samego siebie, a co dopiero o cały gang! Pomimo niepewności myślałem, naprawdę intensywnie myślałem nad lekiem. Kompletnie nic nie przychodziło mi do głowy. Jako jedyne rozwiązane problemu jawił mi się weterynarz - przecież na pewno miał odtrutkę. Pytanie tylko, jak ją zdobyć i w jaki sposób poznać, która jest tą właściwą. Przecież nie pójdę do niego i nie powiem mu, co mnie trapi, a on nie odpowie "Och, jasne, weź to, na pewno pomoże". Rozglądnąłem się po placu, pobieżnie przeliczając chore psy. Cztery zwierzęta leżały bez życia w okolicy. W najgorszej sytuacji był Hiacynt, niewielki samczyk. Miał raptem cztery miesiące, więc oczywistym było, że jego układ odpornościowy sobie nie poradzi. Pozostali członkowie zacięcie walczyli o polepszenie sytuacji gangu. Co rusz któryś z nich uradowany przynosił jakąś roślinę, o rzekomo cudownych, leczniczych właściwościach. Wychwalał ją, przy okazji opowiadając pasjonującą historię jak ją znalazł i w jaki sposób wpadł na pomysł, by ją wykorzystać.
- ...przecież babkę lancentowatą stosuje się na rany, tak? Pomaga? Pomaga! Więc i tu zadziała, mówię wam! - przewróciłem oczami, gdy usłyszałem kolejny bezsensowny wywód. Tak, z pewnością potrzeba nam jakiegoś pomniejszego chwasta...
Podszedłem do konwersujących, jeżąc się odruchowo. Gdy byłem raptem kilka metrów od nich, gwałtownie przyśpieszyłem. Chwyciłem trzymaną w pysku przez triumfatora roślinę i wyrwałem ją. Natychmiastowo rzuciłem zielony twór na ziemię, wymownie go w nią wgniatając. W tym samym czasie opuściłem łeb z przeciągłym warkotem. Chwilę później popchnąłem psa, zaburzając jego równowagę. Samiec odpłacił się agresywniejszym atakiem, gryząc mnie w ucho. Żaden z nas nie chciał naprawdę walczyć, a mimo to wywiązała się krótka, acz raczej niegroźna bójka. Oboje wyszliśmy z niej co najwyżej lekko poobijani. W klanie panowała nadzwyczaj napięta atmosfera, toteż takie sprzeczki zdarzały się często.
- Lepiej chodź i mi pomóż - rzuciłem zirytowanym głosem, jednocześnie odbiegając kilka kroków.
Samiec, choć niezadowolony, poszedł w moje ślady. Co prawda przez pewien czas burczał coś pod nosem, lecz uznałem to za nieważne błahostki. Gdy znaleźliśmy się kilkadziesiąt metrów od obozu, skręciłem w prawo, schodząc po wąskich schodkach. Niechybnie znaleźliśmy się w jakimś ustronnym, opustoszałym bloku mieszkalnym. Idealne miejsce na rozmowę. Zmierzyłem go wzrokiem niechętnie. Nie lubiłem z nim współpracować, jako jeden z niewielu psów potrafił doprowadzić mnie do szału, ale byłem na niego skazany.
- Dobra, czas cię wtajemniczyć. Odtrutkę znajdziemy tylko i wyłącznie u weterynarza, jednak musimy jakoś ją zdobyć, problem w tym... - z przejęciem począłem tłumaczyć mu moje przemyślenia.
- A więc po prostu ją sobie weźmiemy, nie? -  przerwał mi niespodziewanie, patrząc się na moją osobę z irytującym wyrazem pyska.
"Nie" wycedziłem przez zęby, niemalże wychodząc z siebie. Cholera, czemu musiałem robić to z nim!? Przez pewien czas nie odzywałem się, za wszelką cenę próbując odzyskać spokój. Ponownie odezwałem się dopiero kilka minut później.
- Musimy wymyślić coś innego. W pierwszej kolejności trzeba się upewnić, jak wygląda lek i gdzie człowiek go trzyma. Potem... w jakiś sposób musimy go ukraść - jeszcze raz wyłożyłem mu swój plan.
Początkowo samiec zastygnął w bezruchu, zapewne analizując moje słowa. Prawdopodobnie rozważał wszelkie plusy i minusy takiego działania. Bełkotał coś pod nosem, zastanawiając się nad przedstawioną przeze mnie opcją. Westchnąłem skrycie. Zapowiadał się dłuuugi dzień...

~*~

Już od jakiegoś czasu leżeliśmy w cieniu. Ja gorączkowo zastanawiałem się, jak uratować Palais-Bourbon, natomiast mój przymusowy towarzysz sprawiał wrażenie całkowicie zrelaksowanego, jakby przyszedł się tu opalać.  Jedynie czujnie przyglądał się latającym wkoło gołębiom, co jakiś czas oblizując czarny pysk. Powoli przestawałem zwracać na niego uwagę, a przynajmniej starałem się go ignorować, aby do reszty nie zepsuć sobie humoru. W międzyczasie byłem coraz bliżej rozwiązania. Jak najłatwiej dostać się do weterynarza? Ze swoim człowiekiem, to oczywiste. A gdyby tak... Trochę poudawać? Ludzie nie raz podrzucali swoje zwierzęta pod kliniki, zostawiali je w pudłach przed drzwiami i odchodzili, nawet nie oglądając się za siebie. Czyż nie wyglądało to wiarygodnie? Jeden pies, pozornie porzucony, najprawdopodobniej Hiacynt. Co za brutal zostawiłby takiego uroczego szczeniaczka, nie próbując nawet mu pomóc? Ja, cierpliwie czekający przy oknie, nasłuchujący i uważnie obserwujący weterynarza. I czarny pies - który w kluczowym momencie miałby odwrócić uwagę lekarza. Wtedy mógłbym wskoczyć do kliniki przez okno i uszczknąć stamtąd co nieco...

~*~

Plan został szybko zaakceptowany przez przywódczynię. Trudno się temu dziwić, był naprawdę sprytny. Jeszcze tego samego dnia zebrałem wszystkich potrzebnych mi członków. Kondycja Hiacynta napawała mnie głębokim smutkiem - od rana pogorszyła się jeszcze bardziej. Przez całą drogę do kliniki musiałem mu pomagać, niejednokrotnie przenosząc go w pysku.  Niedługo później staliśmy już pod przychodnią. Mój kompan położył na schodach znaleziony gdzieś po drodze karton, tymczasem ja ostrożnie ułożyłem w nim malucha. Zająłem już swoją pozycję przy oknie, jednocześnie dając znak mojemu towarzyszowi. Pies podskoczył, naciskając łapą dzwonek i natychmiastowo odbiegł w bezpieczne miejsce. Chwilę później w progu pojawiła się niewysoka kobieta. Gdy zobaczyła karton, wyglądała na zatroskaną. Szybko przetransportowała go do środka, układając Hiacynta na stole. Oglądała go uważnie z każdej strony, badała jakimiś dziwnymi narzędziami, aż wreszcie położyła koło niego cudotwórcze pudełeczko. Nabrała na łyżeczkę trochę proszku i na siłę wepchnęła szczeniakowi do pyska. Wymownie spojrzałem na członka mego gangu, a on skinął głową, po czym rozpędził się i z impetem uderzył w drzwi. Pani weterynarz aż podskoczyła. Przestraszona pobiegła w kierunku dźwięku, w tym czasie ja wskoczyłem przez okno. Chwyciłem do pyska niewielkie opakowanie i podsadziłem borderka. Kilka minut później, nim kobieta zdążyła zorientować się, co tak właściwie się stało, byliśmy już w obozie, dumnie obnosząc się naszą zdobyczą.
Quest zaakceptowany!
+10 pkt do siły
+30 pkt doświadczenia 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz