czwartek, 26 lipca 2018

Od Oscara - Quest #2

Delikatnie wychylałem łeb zza obskurnego, pomalowanego różowawą farbą bloku. Z niedowierzaniem obserwowałem pewnego człowieka. Widziałem go pierwszy raz w życiu. Raczej niczym nie wyróżniał się z tłumu. Był w średnim wieku, całkiem wysoki, ale nie wyglądał na wysportowanego. Stał zgięty w pół, pochylając się nad kupką mięsa, którą właśnie położył na ziemi. Dokładnie czułem jej zapach. Kurczak, wieprzowina, a nawet trochę dziczyzny. Przepięknie pachniało... Mężczyzna jeszcze raz poprawił ochłapy, po czym odszedł, jak gdyby nigdy nic. Nie rozglądał się, nie zastawiał pułapek - kompletnie nic! Rzadko kiedy ktokolwiek dawał nam jedzenie, a nawet jeśli już to nie zostawiał go na bruku. Nie miał przecież pewności czy je dostaniemy - mogły je ukraść bezpańskie koty. Nieufnie, na sztywnych łapach podszedłem bliżej. Całkiem normalne, surowe mięso. Na próbę chwyciłem w pysk nieduże skrzydełko i zacząłem żuć. Bez problemu rozrywałem skórę ostrymi kłami. Było dobre, rzekłbym, że nawet pyszne. Spojrzałem na prezent, pobieżnie przeliczając ile tego może być. Na moje oko jakieś trzy, może cztery kilogramy. Nie starczy co prawda dla całego gangu, ale kilka psów z pewnością napełni swoje brzuchy. Zlustrowałem wzrokiem okolicę by znaleźć coś, co pomogłoby mi przenieść zdobycz. Nie musiałem zbytnio się wysilać. Już po chwili moim oczom ukazała się jakaś leżąca na kamieniach szmata. Wesoło podbiegłem do niej, łapiąc przedmiot. Po kolei przenosiłem na nią kawałki mięsa, korzystając z tego, że w okolicy nie było jeszcze ludzi. Oczywiście było mi to na rękę - wolę sobie nie wyobrażać, co zrobiłby człowiek widząc mnie w tej chwili. Gdy skończyłem się organizować, delikatnie zacisnąłem kły na brzegu materiału. Radośnie podrygując ciągnąłem za sobą swą zdobycz. Byłem z siebie dumny. Nawet Python i Kaia mnie pochwalą! Droga do obozu była bardziej wyczerpująca niż zwykle, toteż trwała kilka minut dłużej. Jednakże widok zaskoczonych psów wynagrodził wszelkie trudy. Każdy napotkany członek chwalił mnie, albo z uznaniem klepał po plecach. Zataszczyłem całość do schowka, skrzętnie ukrywając jedzenie przed niepowołanym wzrokiem. Zastępczyni przywódcy poleciła, aby rozdysponować racje żywieniowe. Przytaknąłem na to ochoczo. Chociaż raz dostałem lekką i przyjemną pracę. Rozerwałem ogromny, świński udziec na kilka mniejszych części. To samo zrobiłem z kogucim korpusem. Zadowolony spojrzałem na leżące przede mną kawałki. Wszystkie mniej więcej równej wielkości, co pozwoli uniknąć kłótni. Po kolei brałem każdy z wycinków i dostarczałem go uszczęśliwionemu właścicielowi. Gdy skończyłem pracę położyłem się w cieniu. Wziąłem w zęby sarnią polędwicę (w końcu za pracę należy mi się najlepszy kąsek) i z upodobaniem począłem ją rozgryzać. Rozkoszując się cudownym smakiem mięsa, przypatrywałem się życiu mieszkańców Paryża.

~*~ 

Jakby tego było mało, następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Z samego rana, wiedziony niepohamowaną ciekawością, powróciłem na to miejsce. Leżałem na kamiennych schodkach, z uwagą obserwując otoczenie. Już od jakiejś godziny wylegiwałem się na słońcu, gdy nagle zza budynku wyszedł znajomy mężczyzna. Na jego ramieniu wisiał spory, czarny worek z wiadomą zawartością. Pomerdałem ogonem, gdy tylko go dostrzegłem. Zrzucił torbę na ziemię i z głośnym szczękiem otworzył metalowy zamek. Wyrzucił kilka kawałków mięsa. Tym razem było go trochę mniej niż poprzednio, ale człowiek dołożył także kilka kości. Szybko zniknął tam, skąd przyszedł. Ruszyłem do przodu. W okolicy trzymałem ów kawałek materiału, który wczoraj mi pomógł. Pobiegłem po niego i kolejny raz zapakowałem tam mięso. Tak jak wcześniej przytaszczyłem mięso do obozu, po czym rozdzieliłem je między psy. Tym razem tylko najbardziej uprzywilejowane psy dostały smaczne kąski, reszta musiała się zadowolić kośćmi bądź kawałkami tłustej skóry. Sam z niesmakiem chwyciłem jakiś ochłap. Zjadłem go dosyć szybko, aby nie musieć czuć niemiłego smaku. Przełknąłem niesmaczny kawałek, jednocześnie patrząc jak Python raczy się przepysznym combrem.

~*~ 

Działo się tak jeszcze przez kilka następnych dni, za każdym razem według tego samego schematu. Przełom nastąpił dopiero w pewien, pozornie normalny czwartek. Tym razem człowiek przyszedł o wiele wcześniej - gdy znalazłem się na miejscu, on już tam był. Miał ze sobą całkiem inną torbę, w zasadzie ogromny worek. Mięso leżało już na ziemi. Było go naprawdę dużo. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy mężczyzna nie okradł przypadkiem rzeźnika. Mógłbym znaleźć tam dosłownie wszystko! Mięso, podroby, kości, wieprzowe, wołowe i drobiowe! Niemalże skakałem z radości. Choć jesteśmy najliczniejszym gangiem jedzenia wystarczy nam na kilka dni! Nerwowo przeskakując z łapy na łapę czekałem, aż wreszcie sobie pójdzie. Ach, gdybym tylko wiedział, że w torbie człowieka znajdowały się strzykawki z trucizną...  P u s t e  strzykawki! Nieświadom niczego ponownie zebrałem wszystko na płótno i radośnie ruszyłem do głównej siedziby. Przemykałem między uliczkami, uciekając przez wzrokiem ludzi. W drodze spotkałem mojego starego przyjaciela, poczciwego wyżła Kapsla. Samiec niezmiernie ucieszył się, gdy zobaczył moją zdobycz. Pomógł mi ciągnąć materiał, co sprawiło, że znaleźliśmy się w obozie szybciej. Inne psy zareagowały równie entuzjastycznie. Z uśmiechem na pysku rozdawałem ogromne kawały pysznego mięsa każdemu z członków. Niektórzy już zaczęli jeść, błogo przy tym mlaskając. Sielankową atmosferę przerwał krzyk.
- Jest zatrute! - krzyknęła Python, czujna jak zawsze.
Natychmiastowo, nie zastanawiając się długo wszyscy wypluli kąski. Niestety nie za wiele to dało - kilka psów poczęło słaniać się, a wkrótce z głuchym łoskotem padać na ziemię. Cztery psy leżały nieprzytomne. Podbiegłem do każdego z poszkodowanych, próbując ich dobudzić. Na nic! Nagle Rem dostrzegła coś - kilku ludzi, zapewne hyclów zmierzało w naszą stronę. Nie do wiary! Otruli Louvre, a teraz chcieli nas wyłapać! Momentalnie się zjeżyłem. Sześć zaszczutych zwierząt (plus oczywiście ja) wiernie trwających przy nieprzytomnych towarzyszach było łatwym celem. Postanowiłem przejąć dowodzenie - chyba tylko ja zachowałem zimną krew. Krzyknąłem do najbliżej stojących, żeby spróbowali zaciągnąć resztę w bezpieczne miejsce. Sam tymczasem zamierzałem zrealizować pewien plan. Czmychnąłem w boczną uliczkę, zachodząc hycli od tyłu. Chciałem spłatać im niewybrednego figla. Ludzi była tylko dwójka, powinienem ich przechytrzyć. Rozglądnąłem się w poszukiwaniu... dziecka. Myślice zapewne, po co mi ludzkie szczenię? Ano wbrew pozorom miało to sens. Gdy tylko dojrzałem w tłumie czyjąś latorośl, rozpędziłem się i z impetem uderzyłem w nogi brzdąca. Oczywiście mały człowiek upadł na bruk, zawodząc się płaczem. Uciekając przezornie do klatki schodowej, zacząłem szczekać i warczeć. Zdezorientowani ludzie podnieśli lament, wypełniając plac dziki krzykami. Wszystko to odniosło pożądany skutek - doświadczeni w pracy z psami panowie porzucili swoje obowiązki i popędzili na miejsce zdarzenia. Rzecz jasna myśleli, że robią to w słusznej sprawie, chcąc pomóc pogryzionemu dziecku. Ja z kolei z uśmiechem wróciłem do towarzyszy. W roztargnieniu ludzie zostawili narzędzia, którymi wyłapywali psy. Popatrzyłem się na nie z zawadiackim wyrazem pyska. A gdyby tak... spłatać im jeszcze jednego figla? Śmiejąc się wniebogłosy pochowałem je wszystkie w różnych zakamarkach Louvre.
Quest zaakceptowany!
+10 pkt do wytrzymałości
+30 pkt doświadczenia 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz